Moim marzeniem jest:
pierwsze spotkanie
2018-07-07
To było niesamowite spotkanie dwóch największych kociar na Pomorzu. Choć muszę przyznać, że Ola przebiła mnie i to z przytupem. Już od progu powitała nas uśmiechnięta Aleksandra, jej brat Adam i mama. Długo nie trzeba było czekać by spotkać jeszcze jednego, niezwykłego domownika. Był to Gizmo, kot Oli rasy ragdoll. Rozmów na jego temat nie było końca. Mimo, że jeszcze niezbyt długo jest członkiem tej rodziny to już podbił serca wszystkich domowników. Szczególną miłością darzy Olę, ale i jej tatę, który jak to określiła mama, służy kotu jako poduszka. Po pokoju marzycielki można poznać, że jest absolutną kociarą. Koci motyw pojawiał się niemal wszędzie. Na poduszkach, piórnikach, torebkach. Szczególnym elementem akcesoriów i wystroju był popularny w internecie kot Pusheen. Gizmo, nie bez powodu jest tak bardzo cenionym członkiem rodziny, ponieważ otrzymanie go było symbolem zakończenia pierwszego etapu leczenia Oli. Dziewczynka idąc tym tropem wpadła na wspaniały pomysł. Jej marzenie miałoby się odbyć po zakończeniu drugiego etapu leczenia. Chciałaby by był to wyjazd na Wyspy Kanaryjskie, koniecznie z jasno fioletową walizką. Chciałaby zobaczyć safari park i prawdziwy wulkan. Myślę, że to idealny sposób na zapomnienie o szpitalnej rzeczywistości.
spełnienie marzenia
2021-08-19
Nasza Marzycielka Ola jest czarująca, delikatna, dziewczęca, grzeczna i uśmiechnięta. Taką dziewczynkę spotykam na Dworcu Centralnym w Warszawie. Poznaję również Mamę Oli oraz jej brata – bliźniaka Adama. Lot nas zmęczył, ale cel podróży fascynuje każdego uczestnika wulkanicznej wyprawy. Ola marzy o wejściu na wulkan. Dwa lata temu podczas Gali Fundacji otrzymała bilet na Teneryfę, żeby jej sen stał się rzeczywistością i dał radość i satysfakcję po walce, jaką Ola stoczyła na oddziale onkologicznym.
Wychodzimy na płytę lotniska na Teneryfie w falach upału, ze świadomością przygody, która czeka Olę. Hotel jest piękny, jedzenie pyszne. Próbujemy wszystkiego: warzywa przyrządzane na różne sposoby, ryby, owoce morza, czasem królik i soczyste owoce; serwują nam najróżniejsze desery i jemy słodkie żelki do każdego posiłku. Jednak największą radość czujemy wtedy , kiedy Ola zachwyca się ulubionymi tostami, czy pizzą. Pierwszego dnia trudno wyciągnąć ją z basenu. Ola pływa z pływaczkami na ramionach. Brat do znudzenia zachęca ją, żeby je zdjęła i nauczyła się pływać nie używając takiej pomocy. Oli nic nie przeszkadza, siedzi zanurzona w basenie, aż skóra marszczy jej się na dłoniach.
Wieczór spędzamy spacerując po promenadzie widokowej nad oceanem Atlantyckim. Ola uśmiecha się i z zachwytem mocno wciąga powietrze – czujemy, że jest szczęśliwa.
Wstajemy wcześniej niż zwykle, ponieważ jedziemy na wycieczkę po wyspie. I najważniejsze - Ola dziś zobaczy wulkan Teide i wjedzie do jego imponującego krateru. Wzniesienie widać z daleka, góruje nad całą wyspą i zachwyca Olę. Krater ma średnicę 17 km, jego brzegi wytyczają charakterystyczne łańcuchy gór. Kiedy zatrzymujemy się w pierwszym punkcie widokowym, brakuje nam słów. Drobne kamyczki pod nogami chrzęszczą, pomiędzy potężnymi głazami błyszczy się szkło wulkaniczne. To miejsce przewodniczka nazywa „StarWars”. Następnie zatrzymujemy się przy stacji kolejki linowej prowadzącej na najwyższy punkt krateru Pico Teide. Dziś jest nieczynna z powodu mocnego wiatru, który czasem uniemożliwia mówienie. Za to na pobliskich skałkach swoje mieszkanie ma tysiące jaszczurek i Ola ze śmiechem karmi je bananami. Czasem nawet jaszczurki jedzą jej z ręki. Oglądamy Teide z każdej bezpiecznej, dostępnej dla turysty strony. Widoki, przestrzeń, ogrom krateru i oczywiście żarłoczne jaszczurki zachwyciły naszą Marzycielkę i nas. Kiedy po całodniowej wycieczce trafiamy do hotelu Ola mówi tylko o basenie.
Po jednodniowym wypoczynku w ulubionym basenie znów szykujemy się na wyprawę. Tym razem płyniemy promem na magiczną wyspę La Gomera. Widzimy ją czasem z balkonu w hotelu. Zasłania się chmurami, sprawiając wrażenie , że unosi się nad oceanem. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Garajonay. Zrobiło nam się chłodniej. Las laurowy na terenie Parku jest niepowtarzalny, nie znamy takich. Jest soczyście zielono, kora drzew obrośnięta jest dywanem plechowców. Ola głaszcze miękkie rośliny z niedowierzaniem. Spacer wśród lasów laurowych, oddychając krystalicznie czystym powietrzem wycisza i relaksuje. Jedziemy potem na obiad , gdzie czeka nas niespodzianka – pokaz języka gwizdanego, którym mieszkańcy kiedyś posługiwali się, pokonując w ten sposób czasem i kilkukilometrowe odległości. Tradycja została do dziś, nawet w szkołach dzieci uczą się tego sposobu komunikacji.
Ostatni dzień przed powrotem do Polski spędzamy przy basenie. Za namową brata w końcu ściąga pływaczki i ku naszemu zdziwieniu i ogromnej radości zaczyna pływać. Sama, bez niczyjej pomocy. Jest tak szczęśliwa, że zastanawiamy się, kiedy zacznie unosić się nad basenem z dumy, że pokonała swój strach przed samodzielnym pływaniem. Pływa z taką lekkością jakby nadal miała na ramionach pływaczki.
W drodze powrotnej mówimy mało. Nie pytam Oli, czy to zmęczenie, czy smutek po kończącej się przygodzie. Poza tym lądujemy w nocy, w przenikliwym zimnie, a którym łatwo było zapomnieć patrząc w niebo nad Teneryfą.