Moim marzeniem jest:
pierwsze spotkanie
2008-04-05
To chyba dobry znak.... tak rozpocznę opowieść o spotkaniu z Agatką.
Pierwszy telefon do rodziny Agatki wykonałam w dniu jej urodzin, a ponieważ był to czwartek i dosyć późna pora, postanowiłam umówić się na pierwszą wizytę w najbliższym dogodnym terminie dla obu stron. Nie mogłam tego odwlekać i chciałam sprawić Agatce jeszcze jedną urodzinową niespodziankę. Ponieważ Agatka nie mieszka w Bydgoszczy, w odwiedziny do Świecia pojechałam w sobotnie popołudnie. Będąc w ciągłym kontakcie z mamą Agaty, maszerowałam przez miasto, niosąc w ręku upominek, o którym podobno marzyła dziewczynka.
W drzwiach mieszkania przywitała mnie cała rodzina: mama, tata, Ania - starsza córka i oczywiście Agatka. Dziewczynka na początku była trochę onieśmielona moja wizytą, ale już po chwili razem z tatą zabrała się do rozpakowywania prezentu. Jej twarz, pełna napięcia, trysnęła w pewnym momencie radością. Pojawił się również piękny uśmiech i widać było, że nasza mała Marzycielka strasznie się cieszy z nowego zestawu Koników Pony:) Konika z torebką w swojej kolekcji jeszcze nie miała, więc strasznie się cieszyła, że jej zbiór wzbogacił się o kolejne zabawki. Jak się po chwili okazało, Agatka ma się czym pochwalić. Pokój, który dzieli ze swoja starszą siostrą jest pełen kolorowych kucyków i to przeróżnych rozmiarów. Byłam zaskoczona imponującą kolekcją, a tu jeszcze co chwilę dziewczynki pokazywały mi nowe zabawki! Pokój wyglądał tak, jakby się zamienił w bajkowe królestwo Pony. Koników mnóstwo, super zabawa, bardzo miła rozmowa, ale nieubłaganie zbliżał się czas realizacji "obowiązków".
Grzecznie poprosiłyśmy z dziewczynkami, aby rodzice wyszli do innego pokoju, a my zabrałyśmy się do rysowania. Widać było, że oprócz zabawy również rysowanie sprawia dziewczynką niezłą frajdę. Pochłonięte wyczarowywaniem rysunków, tylko raz po raz opowiadały mi o sobie i swoim największym marzeniu. Widać było, że dziewczynki są strasznie zgodne i nawet marzenia mają takie same. Powstało kilka niesamowitych prac, a tę, która miała być najważniejsza, wybrały bez wahania.
Marzenie Agatki okazało się równie bajkowe jak cała wizyta. Dziewczynka marzy o wyjeździe do Disneylandu i chociaż krótkiej wizycie w Paryżu. Oczywiście Disney jest na pierwszy miejscu a spotkanie z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem nieuniknione.
Moja wizyta skończyła się na pokazaniu wszystkim pozostałym domownikom prac przygotowanych przez dziewczynki i oficjalnej prezentacji marzenia.
Wszyscy byli strasznie zadowoleni z wyboru Agatki, bo, jeśli marzenie się spełni, całą rodziną będą się mogli przenieść chociaż na kilka dni w bajkowy świat i zapomnieć o swoich problemach dnia codziennego.
Walka z chorobą Agatki jest dla całej rodziny teraz najważniejsza, ale w tak ciężkich chwilach nie można zapominać o marzeniach i trzeba dążyć do ich realizacji. Marzenie Agatki jest piękne i wierzę, że tak wspaniała osóbka, jak nasza nowa Marzycielka, jest w stanie zaczarować niejedno ludzkie serce, a jej magiczne bajkowe marzenie, dzięki pomocy dobrych ludzi, spełni się bardzo szybko.
Agata choruje na ostrą białaczkę limfoblastyczną.
inne
2009-04-18
Przywykliśmy już do listopadowej codzienności, chociaż wspomnienia wciąż nam towarzyszą, wciąż opowiadamy sobie o tym, jakie było fajne to....i tamto....i nawet widząc w telewizji znajome już osobiście obrazy, mówimy....ooo....tam też chodziliśmy.....PIĘKNE TO BYŁO WSZYSTKO.....
A teraz obiecane wspomnienia oczami Agatki :))
Rozmawiałam z nią codziennie spisując to co mi opowiadała, wyszło tego bardzo dużo, ale wrażenia z podróży marzeń też są ogromne :))
OTO AGATKA :
Chyba najbardziej ze wszystkich bajek lubię te od Disneya i dlatego, jak mama powiedziała mi, że zgłosiła mnie do Fundacji "MAM MARZENIE" i żebym pomyślała jakieś marzenie, które chciałabym, żeby się spełniło... to pomyślałam sobie właśnie o tym: że chciałabym zobaczyć krainę Disneya na żywo.
Najpierw zadzwoniła do naszego domu p. Justyna z Fundacji, to było dokładnie w moje urodziny i wszyscy pomyśleliśmy sobie, że to jak prezent!
Dużo rozmawialiśmy wszyscy o tym marzeniu, mama, tata i moja siostra Ania, i że fajnie byłoby zobaczyć z bliska wielką wieżę Eiffla......i, że to wszystko było jak z bajki, takie niemożliwe.
Aż wreszcie pewnego dnia zadzwoniła znów do naszego domu inna pani i powiedziała, że nasz wyjazd jest już zaplanowany... i mama miała mi nic nie mówić, ale nie wytrzymała, bo wszyscy tak bardzo się cieszyliśmy i czekaliśmy na to spełnienie!
Już od początku miesiąca skreślałam na specjalnie zrobionym kalendarzu codziennie wieczorem jeden dzień i widziałam, jak jest ich coraz mniej do naszego wyjazdu.
W niedzielę to już nie mogłyśmy się z Anką doczekać wyjazdu, najlepiej to wcale nie chciałyśmy iść spać, chciałyśmy czekać do rana. Ale mama nas przypilnowała, bo powiedziała, że w poniedziałek wstajemy bardzo wcześnie rano i musimy być wyspane.
Dzień 1 (poniedziałek)
Bardzo wcześnie rano podjechał pod nasz dom pan kierowca Zbyszek i zabrał nas do Warszawy na lotnisko. Wyjechaliśmy o 5, jak na dworze było jeszcze ciemno, potem robiło się coraz jaśniej i wreszcie zrobił się dzień, a my byliśmy już w połowie drogi. Okropnie mi się dłużyło i co chwila pytałam mamę, czy daleko jeszcze. Anka źle się czuła, bo ma chorobę lokomocyjną, a mama z tatą pocieszali mnie, że wkrótce dojedziemy na lotnisko.
To miał być nasz pierwszy lot samolotem i wszyscy to przeżywaliśmy, ale najbardziej to bała się Ania i trochę tata, a ja z mamą nic a nic... cieszyłyśmy się tylko, że będziemy lecieć.
Dotarliśmy na lotnisko dokładnie na tę godzinę co trzeba było, czekali tam już na nas inni Marzyciele, z którymi się poznaliśmy: mały Kuba z mamą, bracia Bartek i Krzysiu z rodzicami, wolontariuszka Fundacji Sabina. Czekaliśmy jeszcze na Jagodę z siostrą i rodzicami i drugą wolontariuszkę Wiesię.
Ach, i już na lotnisku dołączył do nas jeszcze nasz bardzo fajny przewodnik Maciej, który załatwił nam odprawę paszportów bez kolejki i w ogóle wszystko we Francji załatwiał nam bez kolejki i to było fajne.
I wreszcie wsiedliśmy do samolotu, też pierwsi bez kolejki, a potem wsiadali i wsiadali inni ludzie i znów mi się dłużyło i mama mówiła, że mam już przestać, bo zaraz startujemy.
Ania trzymała tatę mocno za rękę, tak bardzo się bała, a my z mamą tylko patrzyłyśmy przez małe okienka jak wszystko robi się coraz mniejsze i cały lot był fajny.
A kiedy wylądowaliśmy już we Francji na lotnisku to ludzie byli tacy jak u nas w kraju, tylko wszyscy mówili w innym języku.
Musieliśmy dojechać do Paryża, gdzie pierwszy raz we francuskiej restauracji jedliśmy obiad. Potem musieliśmy jeszcze jechać 25 km za Paryż, bo tam był nasz hotel.
A my z Anką jeszcze nigdy nie spałyśmy w prawdziwym hotelu.
Wszystko było nowe i jak z marzeń.
Dzień 2 (wtorek)
Rano zjedliśmy francuskie śniadanie na słodko z obowiązkowym rogalikiem, o którym wciąż wcześniej opowiadała nam mama (wreszcie mogła ich jeść do woli), a potem pojechaliśmy pozwiedzać Paryż.
Pogoda była tego dnia piękna, słoneczna i nasz przewodnik Maciej powiedział, że z wieży będzie wspaniały widok.
Pierwsza w kolejce zwiedzania była wieża Eiffla; kiedy podjechaliśmy blisko pod nią, było tam pełno ludzi. W każdej z czterech nóg wieży są windy, które zabierają turystów na drugi poziom.
Musielibyśmy stać w baaardzo długiej kolejce, ale nasz przewodnik załatwił dla całej naszej grupy wjazd na drugi poziom wieży bez kolejki.
Było tak dużo ludzi, którzy chcieli też wjechać na wieżę, że rozdzieliliśmy się z naszą grupą, ale widzieliśmy ich potem, jak obchodziliśmy wieżę już na górze. Ponieważ żeby wjechać najwyżej, dokupuje się bilety już będąc na wieży, stanęliśmy z mamą, tatą i Anką w kolejce do kasy; było sporo ludzi, ale kolejka się szybko przesuwała i już po kilku minutach wsiedliśmy do małej windy z innymi turystami, która zabrała nas najwyżej.
A tam wszędzie, gdzie tylko spojrzeliśmy, rozciągał się Paryż; mama mówiła, że jest cudnie, a my z Anką szturchałyśmy się łokciami, bo fajnie było widzieć, jak mama się cieszy.
Kiedy już nacieszyliśmy się widokiem z góry, zjechaliśmy na drugi poziom, a stamtąd na sam dół zeszliśmy piechotą. Szliśmy tak w nogach wieży i to też było fajne.
Na dole obok naszego busa spotkaliśmy się znów ze wszystkimi.
Pojechaliśmy zobaczyć najstarszy i najważniejszy kościół we Francji - Katedrę Notre Dame. W środku jest baaardzo duża, i wygląda baaardzo staro i nasz przewodnik powiedział, że ściany z zewnątrz są czyszczone raz na ileś lat, ale te w środku są takie od samego wybudowania.
Tam tez kupiłyśmy z mamą specjalne świeczki na grób mojego dziadka.
Przed samą katedrą znajduje się południk zerowy. Nie wiem tak do końca, co to znaczy, ale jest taki przesąd, że stojąc na nim, trzeba okręcić się na jednej nodze w kółko, pomyśleć życzenie i wtedy ono się spełni. Wszyscy się kręcili, to ja z Anką też. Ale nie wolno mówić nikomu tego życzenia, wiec nie mówię.
A potem pojechaliśmy jeszcze do muzeum figur woskowych, tam było najśmieszniej. Robiliśmy sobie zdjęcia ze znanymi ludźmi. Wszystko w tym muzeum jest tak urządzone, żeby z postaciami z wosku można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Najbardziej podobał mi się Jackie Chan i Lara Croft, i jeszcze mam zdjęcie z naszym papieżem Polakiem.
Dzień wydawał się bardzo długi i trochę bolały mnie już nogi, dlatego bardzo ucieszyłam się, jak już pojechaliśmy na obiad. A właściwie na obiado-kolację. Jedzenie było inne, niż robi mama, ale zjadłam wszystkiego po trochu.
A po jedzeniu jeszcze jedna niespodzianka: pojechaliśmy na taki punkt widokowy, skąd ładnie widać całą wieżę i przewodnik powiedział, że za chwilę zobaczymy specjalną niespodziankę. Wieża zaczęła migotać jak choinka w święta, tylko że każde ze światełek było wielkości telewizora. Ale wieża jest taka wielka, że to zrozumiałe.
Wszyscy wracając do hotelu byliśmy już zmęczeni, a podróż się jeszcze przedłużała przez korki na ulicach Paryża. Ale tam mieszka dużo ludzi, jest dużo samochodów, dużo więcej niż w naszym Świeciu.
Kiedy już leżałyśmy z Anką w łóżkach w hotelu, znów nie mogłam doczekać się jutra, bo mieliśmy pojechać do krainy Disneya.
Dzień 3 (środa)
Już na śniadaniu nie mogłam doczekać się wyjazdu, szybko więc zapakowaliśmy się wszyscy do busa i pojechaliśmy 32 km od Paryża do królestwa Disneya.
Droga się znów dłużyła, a mama wciąż powtarzała, że muszę wytrzymać, aż dojedziemy.
I wreszcie dojechaliśmy... prosto z szerokiej autostrady stanęliśmy przed pierwszą z bram. Wszyscy się bardzo cieszyli, że to już za chwilę.
Bus został na parkingu, a my ruszyliśmy ruchomym chodnikiem, po którym nie trzeba iść, nogi odpoczywają i się jedzie. Potem była jeszcze jedna bramka i znaleźliśmy się w krainie jak bajki.
Małe uliczki z domkami jak z filmów, kolorowo i wszędzie pełno ludzi, a daleko z przodu widać już było zamek Śpiącej Królewny.
Czekaliśmy jeszcze chwilę, bo przewodnik Maciej załatwiał dla naszej grupy specjalne niebieskie karty, dzięki którym mogliśmy korzystać ze wszystkich atrakcji bez kolejki. Karta była na moje imię i cała moja rodzina wchodziła zawsze ze mną.
Zabraliśmy plan całej krainy, umówiliśmy się jeszcze z całą grupą, o której godzinie i gdzie się spotkamy i znowu podzieliliśmy się i każda rodzina ruszyła na przeciw przygodzie.
Wszystko mi się tak bardzo podobało, że nie wiedziałam od czego zacząć zabawę. Ale najpierw odwiedziliśmy zamek Śpiącej Królewny. Był duży, kolorowy i pełen turystów jak my.
Wszyscy się dobrze bawili, głośno śmiali, wyglądali na szczęśliwych i zadowolonych.
Pierwszą atrakcją była kraina małych lalek. Siada się do takiej łódki i ona obwoziła nas po krainie pełnej małych laleczek, z różnych regionów świata.
Zagapiliśmy się trochę, stając w długiej kolejce jak inni turyści i czekaliśmy na naszą kolej. Kiedy już nadeszła mama, pokazała moją niebieską kartę, a pani z obsługi powiedziała w języku angielskim, że z tą kartą na kolejne atrakcje mam się ustawiać tam, gdzie inni już wychodzą i wtedy zawsze będziemy pierwsi bez kolejki.
Wszyscy ludzie z obsługi ubrani byli w długie do ziemi płaszcze z peleryną i wyglądali jak czarnoksiężnicy.
Ruszyliśmy do labiryntu Alicji z Krainy Czarów, biegaliśmy szybko, żeby się rozgrzać i nawet parę razy zbłądziliśmy w alejkach, ale po chwili znajdywaliśmy dobre wyjście.
Wszystkie postacie, obrazy i zdjęcia były znajome, i wszystko było takie prawdziwe!
Mogliśmy dotykać bajkowych domków, jeść pizzę we włoskiej restauracji z "Zaczarowanego kundla", przechodzić przez mosty, pod wodospadem.
Biegaliśmy od jednej atrakcji do drugiej szybko i wtedy wcale nie byłam zmęczona. Wszystko było cudowne!
Kiedy znaleźliśmy super szybką kolejkę Indiana Jonesa, to Anka z tatą się przestraszyli i poszłyśmy tylko ja z mamą. Pan zmierzył mnie specjalną miarką, czy nie jestem za mała, żebym nie wypadła z kolejki i ledwie się tam zmieściłam. Wsiadłyśmy, zapięły się takie grube żelazne pasy i kolejka ruszyła. Pędziła, jak szalona, pod górkę i stromo w dół, nawet zrobiliśmy spiralę i przekręciliśmy się do góry nogami! Trochę się bałam, ale to było bardzo fajne. Tak dziko pędziła ta kolejka.
W krainie piratów tata się zgubił. Na chwilę, zatrzymał się, żeby zrobić fajne zdjęcia, my z Anką i z mamą poszłyśmy dalej, a tata skręcił w inną ciemność. Po chwili oglądamy się, a taty ani śladu, za to bardzo, bardzo dużo innych ludzi. Takie były ciemne zakamarki w pirackiej krainie, że czasami się trochę bałam, ale i tak było fajnie. Mama zostawiła nas na ruchomym moście z lin i poszła poszukać taty. W tym tłumie ludzi to było prawie niemożliwe, bo każdy mógł być tatą... a tata mógł pójść w każdą stronę. Ale nasza dzielna mama szybko odnalazła tatę... i powiedziała, żeby pilnował się nas to się nie zagubi.
Poszliśmy do krainy "Gwiezdnych wojen", tam wsiedliśmy do pojazdu kosmicznego, zapięliśmy pasy i pojazd ruszył, a na wielkim ekranie było widać, jak startujemy w kosmos... wszystko jak prawdziwe. Anka oczywiście ze strachu jechała w podróż z zamkniętymi oczami, tak się bała.
Gdybyśmy mieli niezapięte pasy, spadlibyśmy z foteli, dlatego pani z obsługi przypilnowała, żeby wszyscy pasy zapięli.
Na środku krainy jest wyspa z wielkimi skałami, które widać z brzegu, i po których jeździ szybka kolejka z wagonikami. Żeby się na nią dostać, trzeba przejechać w tunelu pod wodą.
Bardzo chciałam pojechać tą kolejką, mama oczywiście od razu ze mną i udało się nam namówić tatę i Anię. Wsiedliśmy wszyscy, znów zapięły się pasy i kolejka ruszyła. Pod wodą w tunelu przejechaliśmy na wyspę, kolejka się rozpędzała coraz bardziej, Anka bała się coraz bardziej, a ja cieszyłam, że pędzimy.
Po skałach pędziliśmy, albo stromo w dół, albo wysoko pod górkę, w tunelach pstrykały niespodziewane zdjęcia, które potem wywieszone na specjalnej tablicy można było kupić.
Mamy takie zdjęcie na pamiątkę.
Tata i Anka powiedzieli, że było strasznie, a mama, że to była łagodniejsza wersja kolejki Indiany Jonesa, na której jechałyśmy tylko my.
I jeszcze jedna kolejka u "Baza Astrala" z filmu "Toy Story". Ania z tatą od razu powiedzieli, że nie jadą, i zostali na paradzie wszystkich postaci z bajek, która codziennie popołudniu przechodzi przez całą krainę zabawiając turystów.
My z mamą oczywiście chciałyśmy spróbować jeszcze u Baza. Wsiadłyśmy do kosmicznych wagoników i ruszyliśmy prosto w kosmiczną krainę. Kolejka okazała się bardzo wolna, mama powiedziała, że Anka z tatą spokojnie mogli jechać też, daliby radę :)
Strzelaliśmy kosmicznymi pistoletami do nieprzyjaciół Baza znanych z filmu i znów pstrykały niespodziewane zdjęcia w tunelu, które po wyjściu kupiłyśmy na pamiątkę.
W bajkowych sklepikach kupiliśmy pamiątki dla moich kuzynek, Anki i dla mnie. Mama była fajna, bo spełniała moje i Ani prawie wszystkie zachcianki, ale powtarzała od czasu do czasu: "dziewczynki, nie przesadzajcie..."
A my tylko się uśmiechałyśmy.
Dla taty to był najdłuższy dzień całej podróży, trochę przemarzł, zmęczył się naszym wspólnym bieganiem między bajkami i krainami, ale dla mnie i Anki to był najbardziej bajkowy i jednocześnie prawdziwy dzień mojego życia.
Dzień 4 (czwartek)
Wczoraj w Disneyu było najlepiej, ale wszystkie dni tutaj były w naszej podróży bardzo fajne. Dużo zwiedzaliśmy oglądaliśmy i podziwialiśmy.
Mama to najbardziej przeżywała, że spacerujemy sobie po ulicach Paryża, jak prawdziwe Europejki.
Byliśmy w takim małym kinie, gdzie wyświetlają film historyczny o Paryżu. Przy każdym siedzeniu są malutkie słuchawki i można wybrać język, w którym chce się słuchać opowieści.
Cała nasza grupa słuchała oczywiście po polsku, ale ja po chińsku, bo to było najśmieszniejsze.
I potem jeszcze czekał nas rejs statkiem po Sekwanie - to rzeka, która przepływa przez Paryż.
Na dworze było chłodno, ale statek był zadaszony i ogrzewany. I dopiero jak wsiedliśmy na niego to zaczął kropić deszcz. Do tej pory przez wszystkie dni naszego pobytu udało się nam i nie padało. Nasz przewodnik śmiał się, że to Paryż płacze, że jutro już wyjeżdżamy.
Po rejsie mieliśmy jeszcze wolną chwilę przed obiadem i pobiegliśmy do małych sklepików, aby zrobić ostatnie paryskie zakupy.
Potem był obiad w znanej już nam restauracji. A był to nasz ostatni posiłek - szybko nauczyliśmy się od naszego przewodnika kilku słów po francusku: "dziękujemy bardzo za pyszne jedzenie". Podziękowaliśmy francuskim kelnerom i wszyscy się bardzo śmialiśmy.
A oni całkiem wyraźnie po polsku powiedzieli do nas "dziękujemy i do widzenia".
A wieczorem, w naszym hotelu było bardzo wesoło. Jedna z wolontariuszek obchodziła swoje urodziny. Tortem było zwykłe ciasto, ale dla nas to był prawdziwy tort bananowy, bo taki Sabina lubi najbardziej.
Śpiewaliśmy "Sto lat", ona dmuchała świeczki, robiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.
Mama powiedziała, że Sabina zapamięta te urodziny na długo, bo przecież nieczęsto obchodzi się urodziny w Paryżu.
Kładliśmy się spać najpóźniej ze wszystkich dni.
Dzień 5 (piątek)
To nasz ostatni dzień wspaniałej podróży. Ostatnie śniadanie, ostatnie zakupy na drogę i wtedy poszłam z rodzicami ostatni raz do sklepu, niedaleko naszego hotelu i wróciłam w długich włosach. Wszyscy się dziwili, śmiali, bo rodzice kupili mi włosy, właśnie po to, żeby było śmiesznie.
Zapakowaliśmy się wszyscy do naszego busa i ruszyliśmy na lotnisko, to samo, na które przylecieliśmy.
Droga paryskimi ulicami w korkach znów się bardzo dłużyła, wreszcie dotarliśmy. Tam musieliśmy trochę czekać, bo samolot miał opóźnienie, znów przewodnik załatwił nam odprawę bez kolejki i kiedy wsiedliśmy już do samolotu, to wszystko, co przeżyliśmy przez ostatni tydzień, zostało pięknym wspomnieniem.
Mama bardzo przeżywała, że jak pierwszy raz lecieliśmy do Francji, było jasno i wszystko było widać, teraz, jak mieliśmy lądować w Warszawie, był już wieczór i widok z okien samolotu znów niecodzienny.
Pan pilot samolotu odezwał się, jak byliśmy już nad Poznaniem. To chyba taki zwyczaj, bo jak lecieliśmy w tamtą stronę, pilot też się do pasażerów odezwał. Bardzo miły zwyczaj.
Ten był Polakiem i mówił po polsku to wszystko rozumieliśmy doskonale.
Powiedział, że lecimy na wysokości 10.000 metrów, że tu w górze wieje bardzo silny wiatr około 240 km/godz, że jest bardzo zimno około 0 stopni i że za chwilę po lewej stronie w okienkach samolotu będziemy mogli zobaczyć rozświetlony Poznań.
A za chwilę byliśmy już nad Warszawą, i znów mamie najbardziej się podobało przygotowanie do lądowania, kiedy samolot znacznie obniża lot i żołądek czuje się jak na karuzeli.
Znów czekaliśmy na nasze bagaże, które na specjalnej taśmie przesuwają się i każdy z podróżnych zabiera swoje.
I wtedy na lotnisku w Warszawie zrobiliśmy sobie naprawdę ostatnie pamiątkowe zdjęcia całej naszej grupy, a potem każdy pojechał już do swojego domu.
Na nas też czekał nasz znajomy pan kierowca Zbyszek, ten sam, który w poniedziałek punktualnie na czas przywiózł nas na lotnisko.
I znów droga do domu bardzo się dłużyła, ale była już prawie noc i trochę spałam w samochodzie. W domu byliśmy bardzo późno, a tam czekał na nas mój pies. Jak nas zobaczył to oszalał z radości!
Wszystko było bardzo piękne w naszej podróży jak z bajki...
Kochana Fundacjo,
Mam dopiero 7 lat i jestem bardzo chora, ale dzięki moim rodzicom, Wam i wspaniałym wolontariuszkom, które były z nami, spełniło się moje największe marzenie.
Byliśmy w Paryżu i krainie Disneya.
Zapamiętam tę podróż do końca życie. DZIĘKUJĘ !!!