Moim marzeniem jest:

Mieć za wujka Mariusza Pudzianowskiego

Mateusz, 9 lat

Kategoria: spotkać

Oddział: Łódź

Status marzenia: spełnione

Marzenie zostało spełnione dzięki pomocy

  • Mariusz Pudzianowski

pierwsze spotkanie

2005-11-20


Niedzielnym wieczorkiem wybrałyśmy się do naszego pierwszego Marzyciela, Mateusza. To otwarty, dowcipny i inteligentny dziewięciolatek. Dwa lata temu wykryto u niego dystrofię mięśni typu Duchenne'a.

Łatwo odnalazłyśmy domek przy szutrowej ulicy. Mati, jego mama, pies Dżony i trzy pręgowane koty już na nas czekali.

Nieco stremowane pierwszą wizytą, ale pełne zapału, weszłyśmy do środka. I szybko poczułyśmy się jak w domu. Mateusz okazał się przemiłym, wesołym chłopakiem. Może z początku był lekko onieśmielony naszym najazdem, ale bardzo prędko się oswoił - zapewne swoją rolę odegrał tu zestaw łowcy dinozaurów z lego, podarowany mu w charakterze lodołamacza. Mateusz od razu dobrał się do pudełka (przy pomocy dłuta) i złożył dinozaura, który do końca naszej wizyty broił i zaskakiwał nas atakami (Kasi na przykład wygryzł śledzionę, ale doktor Mateusz szybko transplantował jej śledzionę dinozaura, która acz nieco większa od ludzkiej, jakoś spełniła swoje zadanie ;-).

Podczas gdy Magda z mamą Mateusza wypełniały dokumenty, my dowiedziałyśmy się od naszego Marzyciela, czego chciałby najbardziej na świecie. Mateusz był przygotowany. Bez wahania powiedział, że chciałby, żeby Mariusz Pudzianowski został jego wujkiem! Wprawił nas tym w pewną konsternację, bo spotkać sie z "Pudzianem" to jedno, a mieć go za wujka to zupełnie co innego - JAK spełnić takie marzenie?! Co powinien zrobić człowiek, żeby można go było uznać wujkiem? Można powiedzieć, że Mateusz rzucił nas od razu na głęboką wodę. Będziemy musiały wykazać się dużą kreatywnością!

Marzenia awaryjne to spotkanie z tatą (niestety, tata przebywa poza granicami Europy) i konsola do gier z telewizorem.

Myślę, że marzenie Mateusza ma szanse niedługo się spełnić.

inne

2009-04-14


Nie wiem, kto bardziej nie mógł się doczekać dnia spełniania marzenia Mateusza - on sam czy my, wolontariuszki. Pierwsze spełniane przez nas marzenie, to raz. A w dodatku to, jak przebiegnie spotkanie, w największym stopniu zależało od "czynnika ludzkiego", którego nastawienia do całej sprawy nie mogłyśmy przewidzieć. A jednak - poszło świetnie!

Mateusz aż do ostatniej chwili trzymany był w niepewności, czy jego marzenie się spełni i jeśli tak - kiedy. Dopiero w poniedziałek wieczorem, kiedy mama i dziadkowie oznajmili mu, że nie pójdzie nastepnego dnia do szkoły, dowiedział się, że to już jutro TEN dzień! Pewnie nie mógł spać - ja na pewno nie zmrużyłabym w takiej sytuacji oka.

Spotkanie wyznaczyliśmy na godzinę 14, w domu Mateusza. Jak pierwsza gwiazdka, najpierw zjawili się dziennikarze lokalnej prasy i telewizji, będąc widomym znakiem, że jednak COś tu się będzie działo. Rozstawili kamery, kręcili się ze swoimi notatnikami i mikrofonami po niedużym mieszkaniu, spychajac domowników pod ściany. Speszony i zarumieniony Mateusz rozmawiał z nimi półsłówkami, cały w oczekiwaniu na swojego wymarzonego gościa. Dwie minuty po czternastej uciekł reporterom i zaczął nerwowo jeździć wózkiem od drzwi do okna i z powrotem i pytać nas: czy na pewno? i kiedy, i dlaczego jeszcze Go tu nie ma?!

W końcu przyszedł! Zaledwie kilkanaście minut po umówionej godzinie (problemy ze znalezieniem właściwego adresu), ale dla naszego Marzyciela były to całe wieki czekania!

Pierwsze minuty wizyty to czysty obłęd - flesze, pytania dziennikarzy, gorąco od telewizyjnego reflektora, więcej pytań, więcej zdjęć, pozowanie tak i owak, "proszę o ciszę, my tu nagrywamy", pytania o najbliższe zawody, o dietę, treningi, i jak to jest być czyimś marzeniem, jeszcze jedno zdjęcie na pożegnanie, nasz Marzyciel z coraz mniej wyraźną minką... w końcu stanowcze słowa Mariusza Pudzianowskiego: "dziękujemy państwu, zabieram teraz Mateusza na obiad... zobaczymy czy zje tyle co ja". Ustalili między sobą menu i zaczęły się przygotowania do wyjścia z domu (Mateusz się ubrał, a Mariusz... rozebrał - jakkolwiek dziwnie to brzmi, bo zauważcie, że spełniamy marzenie w pełni zimy i w dodatku w dniu, kiedy spadł piękny śnieg, tak właśnie było...)

Po wyjściu dziennikarzy Mateusz wreszcie zaczął odzyskiwać pewność siebie i spod warstwy przerażenia całym zamieszaniem zaczął wychylać się ten rezolutny i strzelający dowcipami chłopiec, którego poznałyśmy miesiąc temu.

Miałyśmy ustalony plan działania: najpierw odwiedziny w fabryce Coca-Coli, potem obiad na mieście. Mateusz z mamą pojechali czarnym mercedesem wujka Pudzianowskiego, my pilotowałyśmy ich na miejsce. W Coca-coli już na nas czekali. Przyjechali także zaproszeni przez nas krewni Marzyciela. Podczas gdy pani Jola opowiadała o historii firmy, Mateusz z Mariuszem dokazywali w pierwszym rzędzie, komentując, dowcipkując i wygłupiając się niemiłosiernie. Przypadkową ofiarą zbyt dobrych nastrojów stał sie ogromny Elf, maskotka pani Joli, któremu - niestety - siłacz skręcił kark. Na szczęście więcej ofiar nie było. :-)

Po wysłuchaniu opowieści przewodniczki, ruszyliśmy zwiedzać fabrykę. Przed wejściem do hali produkcyjnej musieliśmy wszyscy przebrać się w białe fartuchy, czapeczki i okulary. Niestety, standardowy fartuszek nie wystarczył na owinięcie nawet połowy ciała wujka Mariusza, za to Mateusz mógłby się nim okręcić trzy razy... Jednak Coca-cola była na to przygotowana: podczas gdy my paradowaliśmy w zwykłych, papierowych fartuchach, Mateusz i wujek-siłacz wdziali uszyte specjalnie na tę okazję fartuchy, przypominające lekarskie kitle. Nowy wujek prowadził wózek Mateusza, a tam gdzie nie dało się nim wjechać - wnosił go na ramionach. Obejrzeliśmy wszystko, co fabryka udostepnia zwiedziającym - a nawet trochę więcej. Po zwiedzaniu dzieci dostały worki prezentów od firmy i w świetnych humorach ruszyliśmy dalej, czyli na zapowiadany i wyczekiwany - zwłaszcza przez niektórych - obiad.

W gronie już bardzo wąskim - Mateusz z mamą, Mariusz z bratem i dwie wolontariuszki - pojechaliśmy do restauracji. Tam też na nas czekali. Przy pysznym obiadku toczyła się rozmowa, a nasz Marzyciel zachwycony sidział między dwoma nowymi wujami, zadowolony z zaciekawionych spojrzeń, rzucanych od innych stolików. Mariusz dał mu numer swojej komórki, żeby byli w kontakcie, zaprosił też Mateusza z mamą na najbliższe zawody w Łodzi - Pojedynek Gigantów - obiecując mu najlepsze miejsce, z którego będzie wszystko widział.

Dopiero przed 20. Mariusz przypomniał sobie o czekających go jeszcze tego dnia sprawach do załatwienia, umówionych spotkaniach, wieczornym treningu - widać było, że chętnie posiedziałby z Mateuszem dłużej. I Mateusz, mimo widocznego zmęczenia, też nie miał ochoty się rozstawać.

A uśmiech na jego buzi był dla nas największą nagrodą!

Dziękujemy serdecznie panom Mariuszowi Pudzianowskiemu i jego bratu Krystianowi - za to, jak pięknym dla Mateusza uczynili ten chłodny, zimowy dzień.

Dziękujemy Coca-coli za ciepłe przyjęcie i przygotowane atrakcje.

Dziękujemy karczmie We Młynie za pyszne jedzenie, kameralną atmosferę... i zniżkę grupową. ;-)