Moim marzeniem jest:
spełnienie marzenia
2004-06-27
Niedziela, 27 czerwca:
Jestem strasznym śpiochem, to prawda. Zwykle staram się zostać w łóżku jak najdłużej i niechętnie je opuszczam. Ale dziś było trochę inaczej. "To właśnie dzisiaj" - pomyślałem - "wylatujemy wraz z rodziną do Rzymu. Już niedługo zobaczę się z Ojcem Świętym". Z chęcia wyskoczyłem z ulubionego wyrka.
Wynajętym busem pojechaliśmy do Katowic skąd odlatywał samolot. Na lotnisko zajechaliśmy 5 godzin przed odlotem, bo... mama nie chciała się spóźnić. Wyszło więc na jej - jak zwykle.
Na lotnisku witał i zaraz potem żegnał nas prezes FMM Piotr Piwowarczyk, który miał dla nas złe wieści - okazało się, że zostajemy w Rzymie o jeden dzień dłużej i z tego powodu nie obejrzę półfinałowego meczu Euro 2004. Jestem jednak pewnien, że spotkanie z Papieżem zrekompensuje mi tę "wielką stratę".
W trakcie lotu najbardziej z nas wszystkich denerwował się tato. On woli latać po piwo niż samolotem. Adasia skręcało też z głodu, ale reszta trzymała się dzielnie. Dla mnie lot minął szybko i przyjemnie, a najwięcej radości sprawił mi fakt, że miałem okazję zobaczyć z lotu ptaka Kolosseum i Stadion Olimpijski (Lazio Rzym!!!).
Po wylądowaniu spotkała mnie kolejna niespodzianka: bardzo sympatyczna pani stewardessa przez głośniki w samolocie serdecznie powitała mnie i moją rodzinę w Rzymie. Życzyła mi powodzenia i wielu niezapomnianych wrażeń ze spotkania z Papieżem. "Trzymamy za Ciebie kciuki!" - dodała na zakończenie. Dla mnie jednak najpiękniejszy był sposób, w który się do mnie uśmiechnęła, kiedy wychodziłem z samolotu.
Wieczne Miasto od razu przypadło mi do gustu. Uliczki są małe i przytulne, ozdobione egzotyczną roślinnością. Najbardziej jednak podobają mi się te wszechobecne zabytkowe budowle, no i pizza (Adaś zjadł 5 kawałków!) - jest wprost przepyszna. Tempo życia jest tu jednak zbyt duże: samochody i skutery wytwarzają tony spalin i niesamowicie hałasują. No i ten 30-sto stopniowy upał... Wolę mój Lubaczów.
W końcu trafiliśmy na miejsce zakwaterowania - siedziby sióstr Palliotynek, która mieści się na malowniczo położonym wzgórzu w niedalekim sąsiedztwie Watykanu. Dzielę pokój z Tomkiem z FMM, który będzie nam tu wszędzie towarzyszył. Dobrze, że tak jest bo trochę zna angielski. Ma też laptop, więc mogę na nim słuchać ulubionych hip-hopowych kawałków kiedy go nie ma w pokoju - bo on woli metal.
Ten pełen wrażeń dzień zakończył się kolejnym miłym akcentem: mszą świętą celebrowaną specjalnie w naszej intencji. Krótka homilia, nawiązująca do magicznej siły spełniania marzeń, natchnąła mnie otuchą i dodała wiary na lepsze jutro. Spotkanie z Ojcem Świętym na pewno zwielokrotni to uczucie. Nie mogę się doczekać!
Poniedziałek, 28 czerwca:
Jesteśmy o dzień bliżej do spotkania z Papieżem. Właściwie to zobaczymy Go już jutro podczas uroczystej mszy z okazji święta apostołów Piotra i Pawła, na którą dostaliśmy wejściówki od siostry Gabrieli. Na środową audiencję też już mamy bilety. Są koloru niebieskiego i kojarzą mi się z nadzieją i moim marzeniem. Biorę to za dobry omen. Oczekiwanie więc rośnie, apetyt też. Dziś na śniadanie zjadłem 4 bułeczki z dżemem - o jedną mniej niż mój brat Adaś. Nie wiem gdzie to mu się wszystko mieści: on przecież ma około metra wzrostu!
Dzień upłynął nam szybko. Dużo było zwiedzania, jedzenia i ... spełniania marzeń, ale o tym pózniej. Tak jak prawdziwi Rzymianie ucięliśmy sobie też drzemkę podczas poobiedniej sjesty. Spałem oczywiście najdłużej ze wszystkich - bite cztery godziny, ale to nie jest mój rekord. Wszystko nam się bardzo podobało. Na początek zobaczyliśmy Zamek Anioła oraz przeszliśmy przez dwa mosty na Tybrze. Rzymska rzeka jest bardzo brudna i zanieczyszczona. Kryją się w niej prawdziwe "skarby" - od butelek po buty. Widzieliśmy nawet dwa stare rowery. Tata mówi, że chętnie podjąłby się oczyszczania rzeki i jej brzegów. Miałby pracy aż do emerytury.
Potem udaliśmy się do Muzeum Watykańskiego, do którego z racji mojej choroby wpuszczono nas bez kolejki (ciągnęła się kilometrami wzdłuż murów okalających całe 440m kw państwa kościelnego). Wolałbym jednak stać w kolejce niż chorować. W muzeum przede wszystkim chciałem zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Idzie się do niej przez caaaaałe muzeum i mnóstwo pięknych sal i komnat ze starożytnymi rzeźbami, z niesamowitymi mozaikami na podłodze, z malowidłami, z mapami z XVI wieku i z arrasami. Te ostatnie najbardziej podobały się mamie. Mówiła, że chciałaby mieć taki jeden, ale przecież i tak nie miała by go gdzie powiesić, bo jest większy niż całe nasze mieszkanie. Na mnie duże wrażenie wywarły Stanze na ścianach i sufitach czterech osobnych komnat namalowane przez Mistrza Rafaela Santi - mojego imiennika! Ale najlepsze było jednak przed nami. Kiedy weszliśmy do Kaplicy Sykstyńskiej zaparło mi dech... Jest po prostu boska! Sufit przedstawia sceny ze Stworzenia Świata, ściany boczne sceny z życia Jezusa i Mojżesza. Ale najbardziej niesamowite wrażenie wywiera ściana z Sądem Ostatecznym. Nie będę Wam jej opisywać - bo tego się nie da wyrazić słowami. Mógłbym się w nią wpatrywać cały dzień i pewnie by tak było gdyby nie fakt, że tato i Adaś byli już trochę zmęczeni. Adasiowi zresztą najbardziej w całym muzeum podobały się kręcone schody prowadzące do ... wyjścia. Wychodząc z muzeum spełniliśmy więc jego marzenie.
Potem przyszła kolej na moją małomówną siostrę Marzenę. Marzenie Marzeny - fajnie to brzmi! Spełniającą była tym razem mama, która zafundowała nam przepyszne gelato italiano - czyli włoskie lody. Zamówienie ich zajęło Jej zdecydowanie więcej czasu niż nasza konsumpcja. No i bolały Ją ręce od "mówienia po włosku".
Po sjeście udaliśmy się w okolice Vittoriano, Forum Romanum i - moje ulubione miejsce - Koloseum. Uwielbiam historię, więc czułem się tam jak w siódmym niebie. Patrząc na starożytny Rzym nie można się oprzeć wrażeniu, że jednak są rzeczy nieśmiertelne - te wspaniale zachowane budowle mają ponad 2 tysiące lat! W mojej pamięci też pozostaną na zawsze. Napstrykaliśmy sobie mnóstwo fotek, które obiecałem pokazać siostrze Joli kiedy wrócę do szpitala na kolejną chemię. W drodze do Koloseum przypadkiem natrafiliśmy na kolejną gratkę - z Forum Imperiali wybiegali właśnie sportowcy ze Zniczem Olimpijskim, który przybędzie do Aten tuż przed tegorocznymi igrzyskami. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia ze Zniczem, bo nie biegam tak szybko jak ci sportowcy. Ale od Tomka dostałem za to oficjalną pamiątkową przypinkę ze znaczkiem igrzysk. Sam nie wiem skąd ja wytrzasnął.
Potem udaliśmy się na Piazza Navona, gdzie spełniliśmy kolejne marzenie - tym razem mamy, która jest rozkochana w fontannach. Sam nie wiem, która z 3 fontann jest najpiękniejsza - mamie najbardziej podobała się ta z Neptunem.
Podczas kolacji spełniliśmy marzenie taty - który nie mógł się wprost doczekać kufla zimnego włoskiego piwa. Oj smakowało mu to piwko bardzo, bo jeszcze przez długi czas miał piankę na wąsach. Ja też doczekałem się miłego epizodu - na deser pan kelner przyniósł mi kawałek pysznego tiramisu z palącą się świeczką. Zdumuchując płomień pomyślałem o tym, że chciałbym tu jeszcze kiedyś wrócić. Roma jest przepiękna zarówno w dzień jak i w nocy. Wróciłem też myślami do Kaplicy Sykstyńskiej. Fajnie, że jest obsadzona na samym końcu muzeum. Idąc przez każda kolejną, coraz piękniejszą salę rośnie napięcie i grubość gęsiej skórki. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dokładnie tak samo jest z moim marzeniem - każdy dzień jest coraz lepszy, a kulminacja nastąpi prawie na samym końcu. Spotkanie z Ojcem Świętym będzie moją Kaplicą Sykstyńską.
Mistrz Rafael
Wtorek, 29 czerwca:
Buon Giorno! Tak, tak - już trochę "parlam italiano". Znam wiele pojedynczych słówek takich jak pizza, gelato, maccaroni. Tato zna kolejne: birra, sjesta. Adaś też raz powiedział w tłumie: SKJUZE i go przepuścili. Posiedzielibyśmy tu jeszcze z tydzień i byliby z nas nieźli makaroniarze! Tylko mamę dalej od gadania bolą ręce.
Za nami już wtorek. Blisko, coraz bliżej wyjazdu, ale i spotkania z papieżem. Właściwie to już dziś Go poznałem, tylko że On nie poznał mnie. Stało się to podczas uroczystej mszy ekumenicznej celebrowanej z okazji święta apostołów Piotra i Pawła. Siedzieliśmy z Tomkiem w jednym z pierwszych rzędów i widok na ołtarz mieliśmy jak na dłoni. Papież trzyma się nieźle jak na swój wiek i chorobę. Całą 3-godzinną mszę odprawił sam jeden nie używając nawet okularów! Nic dziwnego, że Jego wejście, kazania i wyjście spotkały się z burzą oklasków widowni wypełniającej plac po brzegi (wielu pielgrzymów z Polski!). My oczywiście klaskaliśmy najgłośniej: tak, że aż siedzący obok Królowie Nigeryjscy nas obczajali. No i obserwowaliśmy z zapartym tchem każdy papieski ruch i gest. Dzięki temu 3 godziny mszy zleciały jak z bicza trzasnął. Było superowo!!!
Mile zaskoczyło mnie też to, że odczytanie jednej z próśb o modlitwę nastąpiło po polsku! Dwóch polskich arcybiskupów otrzymało też jakieś ważne odznaczenia. Nie wiem jakie - bo tak jak mówiłem wcześniej - nie mówię po włosku jeszcze za dobrze. Ale najważniejszy jest fakt, że już widziałem Papieża z bliska. Wiem jak wygląda, więc jutro nie będe miał problemów z Jego rozpoznaniem.
Ale zanim doszło do mojego pierwszego, choć nie osobistego spotkania z Ojcem Świętym okazało się, że Koloseum - które tak wczoraj wychwalałem - spadło na drugie miejsce w rankingu moich ulubionych miejsc w Italii. Od dzisiaj palmę pierwszeństwa ma Bazylika Św. Piotra. Podoba mi się w niej dosłownie wszystko: wnętrze z baldachimem, boskim ołtarzem, malowidłami, posągami i rzeźbami (słynna Pieta Michała Anioła!), kopuła z mozaikami i freskami, ale najbardziej widok z wieży obserwacyjnej usytuowanej na samym czubku Coppoli. Muszę pogratulować tatusiowi i Adasiowi - byli bardzo dzielni podczas wspinania się po 320 schodkach prowadzących na szczyt. Zresztą już widać, że Adaś kocha wszystko na co można wleźć, wjechać, wspiąć się lub ewentualnie coś skąd można efektownie zlecieć. Taty z kolei nie można było na górze odlepić od ściany (lęk wysokości), ale i tak chwała mu za to, że tam w ogóle z nami wszedł. A przecież warto, bo widok na Rzym z góry jest przecudowny... Nie każdy jednak się ze mną zgodzi: tatko delektuje się pianą z piwka, Adaś schodami, Marzena kanapką z McDonalda, a Mama fontannami np jak na Placu di Poppoli, który odwiedziliśmy dziś wieczorem po kolacji.
I to tyle na dzisiaj. Krótko, bo jeszcze muszę sobie potrenować co powiem jutro Ojcu Świętemu. "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Nazywam się Rafał Rogowski..." Więcej Wam nie powiem. Dowiecie się po audiencji...
Środa, 30 czerwca:
Byłem dziś metr, co ja mówię: PÓŁ METRA od Ojca Świętego!!! Jeszcze teraz - prawie 10 godzin po audiencji generalnej - jestem niesamowicie podekscytowany! Pół metra od mojego idola, mojej ikony, mojego bohatera... Nie mogę w to uwierzyć!!! To było naprawdę wspaniałe!
Na placu pojawiliśmy się o 9 rano. Od Ojca Hejmy dostaliśmy pomarańczowe karteczki upoważniające do wstępu na dziedziniec prowadzący do bramy wjazdowej do Bazyliki. Tam - po generalnym błogosławieństwie - mieliśmy czekać na Papieża. Oprócz nas takie kartki dostało jeszcze ok. 100 polskich pielgrzymów.
Upał lał się z nieba. Momentami robiło mi się słabo, ale zaciskałem zęby. Ojciec Święty też wydawał się być bardziej zmęczony niż wczoraj. I też pewnie zaciskał zęby.
Po generalnym błogosławieństwie w końcu przeszliśmy całą grupą przez bramkę na dziedziniec. Po chwili usłyszałem owacje i wiwaty - wiedziałem że to może oznaczyć tylko jedno: Ojciec Święty się zbliża! W końcu Go zobaczyłem - jechał powoli swoim białym papamobilem majestatycznie pozdrawiając tłum wiernych. W okół Niego roili się ochroniarze. Był coraz bliżej nas...
W końcu podjechał. Pozdrowił nas i pobłogosławił. My staliśmy jak wryci. To wszystko trwało sekundy, ale dla mnie ten moment będzie trwał wiecznie. Stanąłem twarzą w twarz z Papieżem. Nie mogłem ochłonąć z emocji - długo wpatrywałem się w powoli odjeżdżający pojazd. Ta chwila była pełna magii. Przez dłuższy czas czułem się jak w transie. Dopiero po kilkunastu minutach się z niego ocknąłem i wtedy poczułem ogromne zmęczenie.
Nie wiem sam co mnie bardziej zmęczyło - upał, oczekiwanie czy emocje z związane z audiencją. Kilkugodzinna drzemka dobrze nam zrobiła. Naładowaliśmy akumulatory i popołudniem udaliśmy się na spacer z panią Sylwią Wysocką - korespondentką z Rzymu dla wielu polskich gazet i magazynów. Pani Sylwia zabrała nas przez Via Del Corso (sklepy dla milionerów) najpierw na Plac Hiszpański (słynne schody i fontanna w kształcie barki) a potem pod fontannę di Trevi. Oba te miejsca wywarły na nas niesamowite wrażenie - mama oczywiście wzdychała długo i głośno na widok fontann, a Adaś latał jak szalony po schodach - ale to i tak "pikuś" w porównaniu do spotkania z Papieżem. Chciałem podziękować pani Sylwii za Jej miłą asystę oraz podzielenie się z nami ciekawostkami z życia typowego rzymianina. Ciekawe tylko czy wszyscy chodzą tak szybko jak Ona?
Dziś podczas zwiedzania w centrum zainteresowania był Adaś. Najpierw targował się po włosku z czarnymi ulicznymi sprzedawcami a potem przepędził go bezdomny włóczęga ze swojego śmietnika. Ofukał go za to, że ten przez pomyłkę wlazł w stertę kartonów, z których ten wybierał resztki jedzenia i szukał "skarbów". Na odchodne kazał mu poszukać swojego własnego śmietnika. Śmiechu było co niemiara!
Teraz idę już spać. Jutro wracamy. Nie chce mi się bo wiem, że w niedzielę wracam na oddział na kolejna dawkę chemii. Wierzę jednak, że zdjęcia, wspomnienia i nade wszystko błogosławieństwo od Ojca Świętego pomogą mi w tych trudnych, dla mnie i mojej rodziny, chwilach.
Czwartek, 1 lipca:
Nie, to niemożliwe... Naprawdę... Czy ja śnię? Niech mnie ktoś uszczypnie! Ostatni dzień w Romie i właśnie dziś - kiedy już zupełnie się niczego nie spodziewałem - spotkała mnie najwspanialsza, największa, najbardziej superowa niespodzianka mojego życia. SPOTKAŁEM SIĘ Z OJCEM ŚWIĘTYM!!! TWARZĄ W TWARZ!!! W JEGO PRYWATNYM GABINECIE!!!! Szkoda, że nie ma bardziej tłustych liter do wyrażenia mojej nieopisanej wprost radości!!!
Nie miałem zielonego pojęcia, że to spotkanie dojdzie do skutku. Myślałem, że wczoraj to już było "to", że kulminacja już nastąpiła. Muszę przyznać, że byłem troszkę zawiedziony - bo przecież miałem ze sobą list od chorych dzieci z mojego oddziału, którego nie udało mi się wręczyć Jego Świątobliwości. Sam osobiście też marzyłem o "tyci" więcej. Jestem twardzielem, więc nie dałem tego po sobie poznać. No, ale po dzisiejszej meganiespodziance to wszystko to już naprawdę pikuś!
Od samego rana byłem przekonany, że idziemy spotkać się z arcybiskupem Dziwiszem. Taką bowiem informację udzielił mi mój szanowny kolega z pokoju. Pomyślałem sobie, że spoko - może być i arcybiskup. To tak jakby moje marzenie spełniło się w 89.9%. Po raz drugi w ciągu dwóch dni wskoczyłem w moje "ukochane" galowe ubranko.
Idąc na plac Św. Piotra tym razem nie miałem tremy. W ogóle czułem się zupełnie inaczej niż wczoraj - szedłem na luzie, bez stresu, bardziej doskwierało mi gorąco. Wczoraj tego nie zauważałem, bo wczoraj liczyło się dla mnie tylko jedno. Po chwili staliśmy już u wrót Brązowej Bramy, której strzegli bardzo malowniczo i specyficznie ubrani szwajcarscy gwardziści. Jeden z nich powitał nas i wręczył niebieską karteczkę, która okazała się być wizą do krainy mojego marzenia. Otwierała nam każde drzwi.
Wspięliśmy się na piękne, kręte schody. Na ich szczycie wsiedliśmy do windy. Tam lokaj wcisnął guzik z numerem 2. Chwilę później znalezliśmy się na pięknym dziedzińcu prowadzącym do pałacu papieskiego. Tam też skierowaliśmy nasze kroki. Wewnątrz pałacu czekało nas przejście przez chyba z 10 komnat. Jedna była piękniejsza od drugiej. Do każdej z osobna wchodziliśmy w asyście coraz to nowych lokajów lub gwardzistów. W końcu znaleźliśmy się w pięknym pokoju z wygodnymi kanapami, niesamowitym sufitem i obrazami El Greco na ścianie. To wszystko wywierało na mnie baaardzo duże wrażenie, ale wciąż byłem spokojny. Tylko dziwiłem się dlaczego rodzice i Tomek byli tak bardzo zestresowani? Odpowiedź na moje pytanie znajdowała się tuż za drzwiami.
Tego co się wydarzyło w kolejnym kwadransie nie da się opisać słowami. Drzwi otworzyły się i kolejny lokaj zaprosił nas do środka. Dobrze, że Tomek trzymał mnie pod ramię, bo niewiele brakowało, a padłbym tam jak kawka. W samym środku komnaty, na jakimś tronie, w otoczeniu jakichś ludzi siedział mój idol. Nie wierzyłem własnym oczom, a On - jakby wyczuwając mój szok - zachęcająco skinął na nas ręką. Przeszliśmy przez szpaler jakichś krzeseł, po jakimś dywanie. Bałem się nawet mrugnąć, aby nie stracić Go z oczu. Tomek mnie przedstawił i po chwili już klęczałem, twarzą w twarz, przed Ojcem Świętym! Ucałowałem Jego pierścień i poprosiłem o błogosławieństwo. On położył rękę na mojej głowie i wypowiedział słowa błogosławieństwa. Potem wręczając mi pamiątkowy różaniec, zamienilł ze mną kilka słów. To co mi powiedział - pozostanie między mną a Ojcem Świętym. Taka nasza słodka tajemnica.
Zaraz po wyjściu padłem Tomkowi w ramiona. Potem dołączyła do nas płacząca ze wzruszenia mama. Wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni i szczęśliwi. Wiedzieliśmy bowiem, że właśnie przed chwilą spełniło się moje najskrytsze marzenie. Pomyślałem nawet o tym, że warto było chorować i męczyć się przez 6 miesięcy - bo przecież gdybym nie zachorował to nie spotkałbym się z Ojcem Świętym! Może to i głupio brzmi, ale tak właśnie wtedy sobie pomyślałem.
Moja rodzina też otrzymała błogosławieństwo, podobnie jak i - poprzez Tomka - Fundacja Mam Marzenie. Ci ludzie zasłużyli na to w pełnym wymiarze. Cały pobyt w Rzymie przypominał trochę pokaz iluzjonisty, który czarował nas wyciąganiem królików z kapelusza. Tych królików było mnóstwo i każdy następny nas bardziej zaskakiwał i cieszył. Myślę, że to porównanie jest jak najbardziej na miejscu - bo te kilka dni było naprawde magicznych. Korzystając z okazji dziękuję serdecznie Fundacji za zorganizowanie całej wyprawy, troskliwość, opiekuńczość i worek atrakcji w Rzymie oraz przede wszystkim za spełnienie mojego marzenia. Jestem i pozostanę na zawsze ich dłużnikiem.
Tę ostatnią relację piszemy z pokładu samolotu. Tata jak zwykle wzdycha przy każdym bujnięciu, Adaśko podrywa stewardessy, mama go upomina, a Marzena jak zwykle siedzi cichutko jakby jej nie było. Ja siedzę przy oknie i wpatruję się w chmury. Bujam w obłokach - tak dosłownie i w przenośni, ale przecież teraz już wiem, że warto. Na dowód mam przecież różaniec, który ściskam w ręku. Będzie on mi towarzyszył już wszędzie. Tak samo jak wspomnienie rozmowy z Ojcem Świętym. Wiozę z Rzymu mnóstwo pamiątek, ale to właśnie Jego słowa będę nosić w sercu przez całe życie. Właśnie to było moim marzeniem. Marzeniem, które właśnie się ziściło.