Moim marzeniem jest:
pierwsze spotkanie
2009-04-23
W czwartkowy poranek razem z Agnieszką odwiedziłyśmy naszą nową marzycielkę - piętnastoletnią Justynę. Po kilku komplikacjach natury organizacyjnej stanęłyśmy przed drzwiami odpowiedniego mieszkania, gdzie Justyna i jej mama już na nas czekały. Justyna okazała się być bardzo nieśmaiała, ale uroczy uśmiech na jej twarzy od razu obudził w nas sympatię:) Aby przełamać pierwsze lody wręczyłyśmy marzycielce zestaw do decoupage'u, w tym specjalnie suszone kwiaty i pudełko do oklejania w kształcie serca. Prezent został uwieńczony promiennym uśmiechem - w końcu każda nastolatka lubi piękne bibeloty, co dopiero kiedy można wykorzystać własną inwencję przy ich tworzeniu;) Co do marzenia Justyna była zdecydowana - to musi być podróż! Nasza marzycielka była już kilka razy za granicą i każdy wyjazd był dla niej świetną przygodą - podróże to zdecydowanie jej pasja. A miejsce? I tu nastąpiło zaskoczenie! Otóż Justyna marzy o wyprawie na Maderę, portugalską wyspę. Dlaczego akurat tam? Naszą marzycielkę urzekły zdjęcia wyspy, które przeglądała w internecie - szczególnie pociągają ją piekne widoki, góry, plaże, egzotyczna roślinność, no i oczywiście - słoneczna pogoda! Tak więc jest to przemyślana decyzja młodej podróżniczni-pasjonatki:)
Podczas gdy Agnieszka ustalała z mamą Justyny wszystkie formalności, my miałyśmy chwilę czasu na pogawędkę. Dowiedziałam się, że Justyna bardzo lubi rysować. Tak więc świetnie trafiłyśmy z prezentem - w końcu sztuka nie jedno ma imię;) Próbowałyśmy też dociec, do czego służą niektóre zagadkowe narzędzia do decoupage'u i doszłyśmy do wniosku że... trzeba to sprawdzić w internecie!
Choć nasze spotkanie było dosć krótkie, nowa marzycielka zdążyła ująć nas swoim nieśmiałym uśmiechem i prawdziwym, egzotycznym (dosłownie i w przenośni!) marzeniem. Mamy nadzieję, że choć taka podróż nie należy do najprostszych, marzenie Justyny szybko zostanie spełnione i będziemy mogli obejrzeć zdjęcia naszej marzycielki wprost ze słonecznej Madery!
spełnienie marzenia
2010-08-10
Na początek, gwoli wyjaśnienia dlaczego nasza Marzycielka Justyna znalazła się na Teneryfie a nie na Maderze...cóż, w lutym, gdy wycieczka miała już dojść do skutku, Maderę dotknęła katastrofa, wichura i ocean dokonały wielu zniszczeń. Wtedy Justyna szybko spojrzała na mapę i wybrała inną, wcale nie mniej piękną i ciekawą wyspę - Teneryfę.
„Tajemnicza Wyspa"
Rozdział I
3 sierpnia (wtorek). Warszawa.
Po upalnym dniu przyszedł przyjemny, ciepły wieczór. W swoim mieszkaniu wolontariuszka Ania trwała w oczekiwaniu na sygnał do wyjazdu. Czekała na tą wycieczkę zapewne nie mniej niecierpliwie niż pewna 16-tenia dziewczyna z fantazją, która kiedyś wymarzyła sobie wyjazd na kanaryjską wyspę na Pacyfiku a już jutro miała się tam znaleźć. Otóż wyobraźnia Justyny - bo o niej piszę - jako jej największe marzenie wskazała wycieczkę na Teneryfę...We wtorkowy, wakacyjny wieczór zegar wybijał godziny - w końcu telefon od rodziców, spotkanie i droga do Warszawy. Tak zaczęła się nasza wspólna podróż: Justyny, jej mamy Moniki, taty Andrzeja i towarzyszącej im wolontariuszki FMM Ani. Pierwszą noc spędziliśmy w hotelu Novotel Airport. Zmęczeni, bo pora była późna od razu położyliśmy się do łóżek. To ostatni odpoczynek w Polsce przed daleką podróżą...
Rozdział II
4 sierpnia (środa). D-day.
W eleganckich pokojach Novotelu czuliśmy się bardzo komfortowo, szkoda, że noc była tak krótka: by być na czas na lotnisku, telefoniczna pobudka zamówiona na recepcji, poderwała nas na nogi o 5 rano! Niespełna godzinę później wszyscy czworo, trochę niedospani ale podekscytowani wymarzoną wycieczką Justyny, wysiedliśmy z taksówki przed lotniskiem. Czas do odlotu poświęciliśmy na śniadanie w lotniskowej restauracji - choć ceny były słone, posiłek bardzo smaczny...a ciekawe co się jada na Teneryfie? Lot trwał 5 i pół godziny. Wcale nie krótko, akurat tyle, by porozmawiać z sąsiadem, pooglądać widoki za oknem ( a było na co patrzeć, głos czeskiego pilota poinformował nas po angielsku, że lecimy nad włoskimi Alpami, południową Francją, nad Barceloną, zachodnią Saharą, Casablanką i w końcu oceanem atlantyckim), zdrzemnąć się , wyjść do toalety, poczytać książkę, przegryźć kanapkę i w momencie, gdy wszyscy zaczynali niecierpliwie kręcić się w fotelach wylądować na lotnisku Królowej Zofii (Reina Sofia) w południowej części Teneryfy. Nareszcie! Na lotnisku czas zawsze jakby zwalnia, zanim wysiedliśmy z samolotu wraz z tłumem innych polskich turystów, odebrali bagaż, znaleźli na hali przylotów naszą rezydentkę i na parkingu właściwy autokar, dochodziła godzina 14 czasu polskiego. Jak dobrze, że lecąc na zachód zegarek się cofa! Na Teneryfie zbliżała się dopiero 13.
Co nas uderzyło na samym początku? Egzotyczny krajobraz i jego przyroda. Już jadąc autokarem do hotelu tylko jednym uchem słuchaliśmy informacji polskiej rezydentki by jak najwięcej uwagi poświęcić temu, co było za oknem: skały i wysokie góry, rzadka roślinność choć niezwykle różnorodna. Pumeksu tam sporo w naturalnej postaci i z wulkanicznej porowatej skały wycina się cegły na mury. Na jałowej, skalistej glebie zobaczyliśmy palmy, mniejsze i większe, dwu metrowe kaktusy, gdzieniegdzie kolorowe kwiaty, mimozy, oleandry i tamaryszek. Nasze doniczkowe fikusy Benjamina rosną tam przy chodnikach, osiągając wysokość pokaźnego drzewa. Zachwycający jest ten krajobraz wyspy wulkanicznej oblanej słońcem!
Na Teneryfie znajduje się największe wzniesienie Hiszpanii - wulkan Teide o wysokości 3 718 m. Wulkan jest nadal czynny i podczas naszego tygodniowego pobytu dwa razy z krateru wydobywał się czarny dym, raz nawet lekko zatrzęsła się ziemia i doszło do małej erupcji. Jak tylko opadł ciemny proch i małe drobinki pumeksu mogliśmy wyjść z podziemnego schronu...Spokojnie, żartuję oczywiście, wulkan jest czynny ale uśpiony, ostatnia erupcja miała miejsce wiele lat temu a do krateru można wyjechać kolejką linową. Guanczowie - ludność rdzenna wysp kanaryjskich, podobno wywodząca się z tego samego korzenia co saharyjscy Berberowie - uważała Teidę za górę pechową, za wrota do królestwa złego boga podziemi. Dziś po Guanczach nie ma śladu, zostali wywiezieni jako niewolnicy, my jednak, przezornie zważając na starożytne obyczaje, postanowiliśmy podziwiać piękną górę z daleka. Mieliśmy ku temu okazję podczas dwóch wycieczek w głąb wyspy...ale wszystko po kolei.
Gdy dotarliśmy do hotelu rozlokowaliśmy się w dwóch pokojach: ja z Marzycielką w jednym i jej rodzice razem. Nasze trzy gwiazdowe lokum okazało się strzałem w dziesiątkę: basen, z którego mama Monika a szczególnie Justyna nie wahały się korzystać do woli; dobre posiłki z przeogromnym wyborem (można było wrócić o kilka deko większym) i przede wszystkim pokoje z widokiem na ocean! Do plaży mieliśmy bardzo blisko. Jak tylko odpoczęliśmy po locie udaliśmy się w kierunku, z którego dochodził szum fal, w poszukiwaniu kolejnych wrażeń i ...jedzenia! Jak tylko weszliśmy na plaże spotkała nas kolejna niespodzianka...otóż piasek na Teneryfie jest grafitowy! Podobno jest to typowy piasek wulkaniczny, nikt z nas jednak nie był na to przygotowany. Małe dzieci, podobne do osmolonych diabełków, lepiły z rodzicami różne kształty w czarnym, mokrym piasku: widzieliśmy szare zatoczki, grafitowe zamki, czarną piramidę, przed którą czarny sfinks spoglądał ze stoickim spokojem na plażę, jakby nie widząc w tym dziwnym wybryku natury nic niestosownego. Nasze stopy całe były obklejone czarnym pyłem. Widok ten wywoływał mieszane uczucia, ja jednak byłam zachwycona oryginalnym kolorem piasku, a i Justyna ostatniego dnia stwierdziła, że można się przyzwyczaić i polubić.
Zanim ruszyliśmy wzdłuż tej niezwykłej plaży musieliśmy się nieco pokrzepić, obiadokolacja w hotelu czekała na nas dopiero między godziną 19 a 22 (dosyć późno, choć jak się potem okazało nie wystarczająco późno bo i na 22 udało się nam spóźnić i przegapić posiłek). Pierwszego dnia uratował nas swojski McDonald's. Tata Justyny zdradził się wtedy z umiejętnością dogadania się po hiszpańsku z „tubylcami", co pomagało nam przez cały wyjazd.
Brodząc stopami w wodzie i uciekając przed falami nazbieraliśmy kilka drobnych muszelek, niemal jak naszych bałtyckich! Idąc dalej na zachód dotarliśmy nad skarpę. Wybrzeże zmieniło się diametralnie z piaszczystego w skaliste, trzeba było wyjść metry czy dwa do góry, by po skale iść dalej wzdłuż morza i podziwiać bijące o nią fale. W tym miejscu woda była bardzo przejrzysta i niebieska. Minęliśmy „domek" wędkarza, skalne zagłębienie „urządzone" kocem, kawałkiem tektury jako zasłony z wyposażeniem kilku wiader i garnków - kto tak przychodził, po co? tego nie wiemy...Z nie mniejszym zaciekawieniem podeszliśmy do skalnej szczeliny, otoczonej barierką, z której bez ostrzeżenia wytrysnęła woda. Czyżby mały gejzer? Woda była zimna, morska, o czym szybko przekonała się stojąca najbliżej Justyna. Idąc dalej dotarliśmy do „zatoki piratów", pięknej zatoczki, w której woda wpływała w niskie, skalne jaskinie. Wróciliśmy już promenadą, wybudowaną wzdłuż całego hotelowego wybrzeża. Liczne ławki zachęcały do odpoczynku, gdy mieliśmy usiąść na jednej z nich, nagły krzyk Justyny poinformował nas, że nie jesteśmy tu sami. Jak się z czasem okazało, cała wyspa pełna jest małych jaszczurek!
Na kolację nie sposób było skosztować wszystkich przysmaków! Dzień chcieliśmy zakończyć dalszym zwiedzaniem okolicy, lecz złe samopoczucie Justyny - wywołane czy to lotem, czy wspólnym wieczornym obżarstwem (do czego przyznaję się otwarcie) - skierowało nas powrotem do hotelu. Polskim zwyczajem wypiliśmy po szklance herbaty i zasnęliśmy spokojnie.
Rozdział III
5 sierpnia (czwartek). Aklimatyzacja.
Patrząc rano przez okno zastanawialiśmy się, czy aby nie zapowiada się na deszcz. Może to poprzez kontrast z intensywnie niebieską wodą oceanu a może taki właśnie ma być, kolor nieba nad Teneryfą jest szary. Zyskuje rumieńców gdzieś koło południa - wyspa budzi się do życia powoli, zupełnie jak polscy turyści z Lublina w hotelu Santa Maria. Deszczu przez cały nasz pobyt nie było, na południu wyspy pada rzadko. Chmury idące zwykle od północy, są tam zatrzymane przez wysokie pasma górskie, rozciągające się przez środek wyspy z zachodu na wschód.
Ranek i przedpołudnie spędziliśmy na spacerze oraz na spotkaniu organizacyjnym z rezydentką. Popołudniem postanowiliśmy zorganizować sobie krótką wycieczkę. Wsiedliśmy w lokalny PSK i udaliśmy się do El Medano. Jest to mała miejscowość na zachód od naszego Costa Adeje słynąca jako raj dla surferów. Choć nikt z nas na tym rodzaju sportu się nie zna, widok tak licznych desek był niesamowity. Podczas spaceru kamienistą plażą spotkaliśmy między kamieniami sporej wielkości kraba a Justynie udało się znaleźć na prawdę dużą i piękną muszlę.
Wieczór upłynął nam podczas spaceru wzdłuż promenady na Costa Adeje - tym razem na zachód. Trafiliśmy na zatokę jachtów. Ciekawe ile z nich było z Polski?
Rozdział IV
6 sierpnia (piątek). Dookoła wyspy po raz pierwszy.
Wczesna pobudka i szybkie śniadanie by zdążyć na autokar. Tego dnia pojechaliśmy na wycieczkę z naszą rezydentką „Wokół wyspy". W sumie najwięcej zwiedzaliśmy jej południowe zachodnie wybrzeże. Zawieziono nas najpierw na taras widokowy z którego rozciągał się piękny krajobraz Los Gigantes. Są to faktycznie gigantyczne klify o wysokości ponad pół kilometra! Niesamowity widok! Potem postój na kawę (pyszny lokalny specjał) i miejscowość Garachico - utracony port, niegdyś kwitnący ośrodek handlu, po zalaniu lawą w wyniku erupcji w 1707 roku małe, urokliwe miasteczko nad samym brzegiem. Naprzeciwko Garachico na oceanie, kilkadziesiąt metrów od brzegu, wystaje niewielka skała, którą przesądni Kanaryjczycy nazywają 14-tą wyspą kanaryjską. Oficjalnie wysp jest siedem zamieszkałych i sześć bezludnych. Nie każdy jednak chce żyć na „pechowym" archipelagu 13-tu wysp, stąd poszukiwania dodatkowej, która odwróciłaby zły urok. Chociaż atrakcje w postaci ponad tysiącletniej draceny smoczej, degustacji wina czy małego muzeum przy kościele były ciekawe, faworytem Justyny nie tylko na te dzień został Loro Park. Loro to po hiszpańsku papuga i choć od tych ptaków się to wszystko zaczęło, park rozrastał się i my mogliśmy zobaczyć goryle, flamingi, przejść szklanym tunelem nad którym pływały rekiny, płaszczki i inne „przyjemne" morskie stwory. Jednak zdecydowanie najlepsze były pokazy orek, delfinów i papug. Na naszych oczach trzy ogromne orki rozpluskiwały ogonem wodę w krzyczącą publiczność w pierwszych rzędach, delfiny podskakiwały wesoło robiąc wszystkie sztuczki, o które prosili je treserzy. Po raz drugi: niesamowity widok! Jak oni to robą? Nie tylko Marzycielka byłą zachwycona. Potem papugi: kolorowe ptaki jeździły na rowerkach, układały klocki na planszy, dawały pokaz choreografii nad głowami turystów. Cudowny dzień!
Rozdział V
7 sierpnia (sobota). 8 sierpnia (niedziela). Odkrywanie oceanu.
Weekend upłynął nam pod znakiem kąpieli morskich, a właściwie oceanicznych. W sobotę - przyznaję uczciwie - wylegiwaliśmy się na plaży niemal cały dzień! Justyna tryskała energią, plaża i woda wyraźnie były jej żywiołem.
Wieczorem udaliśmy się na mszę, po hiszpańsku oczywiście, gdyż w niedzielę, od samego rana czekała nas kolejna wycieczka: rejs katamaranem! Na pokładzie: darmowe napije bez ograniczeń, kanapka i w planie możliwość zejścia do oceanu, „spotkanie" z wielorybami pilotami i być może delfinami! Słysząc słowo wieloryb wyobrażaliśmy sobie naprawdę Duuuże zwierzę...ale małe wielorybki wielkości delfinów z płetwą grzbietową jak rekiny dostarczyły nam nie mniejszych atrakcji. Stworzenia pływały bardzo blisko naszego okrętu, wynurzając się rytmicznie z falami, jakby wiedziały, że Marzycielka Justyna jest na pokładzie i czeka by zrobić im zdjęcie. Ten gatunek wieloryba podobno uwielbia tamtejsze warunki wodno-klimatyczne i spędza u wybrzeży Teneryfy cały rok. Gruba lubi przebywać dłużej na jednym obszarze, stąd bardzo łatwo je znaleźć w przeciwieństwie do delfinów, które przemieszczają się bardzo szybko i my tym razem ich nie zobaczyliśmy. Justyna z tatą odważyli się za to zejść do oceanu, kiedy katamaran zacumował wzdłuż klifowego wybrzeża. Choć obsługa czuwała nad nami to i tak brawa dla Justyny i taty Andrzeja za odwagę!
Rozdział VI
9 sierpnia (poniedziałek). Dookoła wyspy po raz drugi.
Och, by opisać wszystkie wspaniałości tego dnia ta relacja z i tak już dość długiej, rozrosła by się do osobnej noweli. Otóż tego dnia wynajęliśmy samochód i atrakcje czekały nas na każdym kroku. Począwszy od momentu gdy chcieliśmy ruszyć Seata, zaparkowanego tamtejszym zwyczajem z jednej strony tuż przy krawężniku z drugiej pięć centymetrów od samochody naprzeciwko. Drogi na Teneryfie są bardzo wąskie i bardzo kręte. Jeśli sól oceaniczna nie zdąży zniszczyć Ci karoserii to przypuszczalnie szybko zrobi to Twój sąsiad podczas parkowania.
Mając już samochód, obraliśmy kilka celów: zobaczyć sanktuarium maryjne w Candelarii, piramidy Guanczów w Guimar, plaże z piaskiem z Sahary na północ od stolicy Santa Cruz, oraz wąwóz Masca.
Bazylika w Candelarii położona jest nad samym brzegiem, nic dziwnego, że kilkadziesiąt lat wcześniej woda wdarła się do wnętrza i porwała figurkę Matki Boskiej Dzieciątkiem. Dziś wewnątrz znajduje się kopia, na placu przed kościołem stoją posągi kilkunastu wodzów Guanczów, z którymi walczyli Hiszpanie o te wyspy, a w licznych knajpkach serwują specjalność zakładu: podobno pyszne owoce morza. Choć zatrzymaliśmy się w jednej z nich na posiłek, nie znalazł się wśród nas odważny, co by to potwierdził.
Piramidy w Guimar mogły by po lekkim retuszu na zdjęciu spokojnie uchodzić za Machu Picchu w Peru. Z resztą w muzeum przy piramidach znajduję się łóż papirusowa, którą pewien skandynawski naukowiec-podróżnik przepłynął od Maroka poprzez wyspy kanaryjskie do wybrzeży Ameryki Południowej by udowodnić, iż Egipcjanie mogli przenieść koncepcje piramid i kult słońca na inne dalekie obszary. Cóż, Guimar choć może nie tak okazałe jak Machu Picchu czy Giza, skrywa chyba najwięcej tajemnic jeśli chodzi o zastosowanie tych konstrukcji, niechybnie kultowych, ale czy na pewno?
Wąwóz Masca okazał się strzałem w dziesiątkę! Mała senna wioska ale jakie widoki! Z punków widokowych podziwialiśmy piękne góry, Justyna chętnie pozowała do zdjęć, tylko chmury pod nami nie pozwalały zajrzeć na dno doliny.
Rozdział VII
10 sierpnia (wtorek). 11 sierpnia (środa). Pożegnanie.
Wtorek był to czas na pobliski park wodny: Syjam Park. Niemal pionowej zjeżdżalni, po której mknie się z prędkością 80 km na godzinę (!) nikt z nas nie odważył się przetestować, za to siedząc w dużych „oponach" Justyna z rodzicami spłynęli na fali jak po zwącej rzece by na końcu przepłynąć tunelem wodnym - i znowu nad ich głowami pływały rekiny i płaszczki! Inne atrakcje sprawiły naszej Marzycielce niemniejszą przyjemność, tylko te kolejki! Oj, trzeba było odstać swoje.
Popołudniem był czas na zakupy, pamiątki, wina i rumy palmowe dla domu i rodziny, plus inne lokalne specjały. Chcąc wykorzystać każdy moment, który pozostał nam na wyspie, wieczorem udaliśmy się nad wybrzeże, by raz ostatni popatrzeć w gwiazdy i wsłuchać się w szum fal, siedząc w wygodnym krześle w barze na plaży.
Powroty do domu zwykle wydają się szybsze niż wyjazdy....nasz powrót trwał wieki. Tak było nam żal pięknej Teneryfy, jej słońca i uroków, wakacyjnego, beztroskiego nastroju. Och, wszyscy jednogłośnie uznaliśmy, że wyjazd był wspaniały a na wyspę warto kiedyś jeszcze powrócić!
W tym miejscu chciałabym złożyć specjalne podziękowania dla pana Łukasza Liberadzkiego, koordynatora ds. rezerwacji, dzięki któremu mogliśmy bezpłatnie odpocząć przed podróżą w Novotel Airport w Warszawie
oraz
dla pani Mai Szubieli z biura „Travel Point" w Lublinie za pomoc i zaangażowanie!
Dla Justyny to nie pierwsza podróż poza Polskę, ale pierwsza tak daleka, Teneryfa leży 300 km na zachód od wybrzeży Maroka. Justyno, w imieniu całej Fundacji dziękuję za tak niesamowite marzenie i życzę Tobie i całej rodzinie dalszych marzeń o podróżach (i nie tylko) oraz ich realizacji!
Autor: Ania W.