Moim marzeniem jest:

Spotkać Ronaldinho na Camp Nou

Piotr, 14 lat

Kategoria: spotkać

Oddział: Poznań

Status marzenia: spełnione

pierwsze spotkanie

2005-01-07

Pierwsza wizyta w Nowym Tomyślu u rodziny Owczarczak, gdzie czeka trójka nowych marzycieli: Piotr (13 lat), Jakub (11 lat) i Kinga (9 lat). Rodzeństwo choruje na zanik mięśni, Jakub ponadto na epilepsję.

Jest sobota wczesne popołudnie 18 grudnia 2004. Przed blokiem wita nas mama, pani Irena. Mówi, że dzieciaki od dwóch dni czekają na nas z nosami przyklejonymi do szyby. Takie stwierdzenie bardzo "mobilizuje", szczególnie tych wolontariuszy, którzy pierwszy raz mają doświadczyć takiego spotkania. Mobilizuje, bo przecież chcemy, aby już od tej pierwszej wizyty nawiązać dobry kontakt. W tym przypadku musimy postarać się aż potrójnie...

Z trudem wypakowujemy z samochodu wszystkie paczki, które Mariusz chyba w jakimś szaleńczym amoku zdołał zapakować do swego bynajmniej nie dostawczego auta (wielka szkoda, że nie mamy stosownej dokumentacji fotograficznej). Paczki wnosimy do mieszkania na pierwszym piętrze. Drzwi otwiera nam tata, pan Janusz. Dzieciaki pochowały się po pokojach, zapewne onieśmielone faktem, że przyjechały aż cztery osoby... Ale ciekawość kto i z czym przyjechał zwyciężają. Pomału przełamując zawstydzenie wchodzą do pokoju - Jakub i Kinga oraz Piotr, który wspierając się na rękach siada na podłodze (Piotr nie chodzi, w pokoju stoi jego wózek inwalidzki).

Jest więc cała rodzina i nasza czwórka - Mariusz i Sylwia, którzy nie po raz pierwszy doświadczają tego typu sytuacji oraz dwie "nowicjuszki" - Basia i ja, Wiesia. Wyciągamy lodołamacze: dla Kingi lalka, bo mama zdradziła nam wcześniej, że dziewczynka bardzo lubi lalki, dla Jakuba samochód sterowany na radio, dla Piotra wymarzony discman. Ale jak się okazało, najwięcej emocji wzbudza zawartość ogromnych paczek przygotowanych przez Mariusza. W czasie rozpakowywania pierwsza z paczek pęka od spodu i na podłogę wysypuje się cała jej zawartość - owoce, puszki, wędliny, słodycze. W ten dość nietypowy sposób rozpakowujemy resztę paczek rozrywając je od spodu i wysypując zawartość na środku pokoju. W efekcie powstaje wielka góra, którą następnie "sortujemy" na mniejsze, robiąc wszystko na czworakach i nieźle się przy tym bawiąc!

Przychodzi czas na wyjawianie marzeń. W przypadku całej trójki nie jest to prosta sprawa, nie daje się od razu wyciągnąć z każdego z osobna to o czym marzy. Kinga po namyśle zdradza Sylwii swoje marzenia - rysuje trójkołowy wózek dla lalek, komputer oraz coś co jest dość trudne do zilustrowania, ale najważniejsze - to wyjazd-pielgrzymka do Medjugorie. Z pewnością dla Kingi to bardzo ważne miejsce, które chciałaby koniecznie odwiedzić, póki może....

W tym samym czasie w pokoju chłopców "rozpracowujemy" z Basią marzenia Jakuba. A w jego przypadku to wyjątkowo trudne zadanie - Jakub przez dobre pół godziny twierdzi, że nie ma żadnych marzeń, w co oczywiście żadna z nas nie wierzy. Różnymi sposobami próbujemy przełamać jego zawstydzenie i upór, podsuwając różne propozycje; krążymy wokół piłki nożnej (bo wiemy, że to go interesuje), gier komputerowych, filmów itp. Z pomocą przychodzi Sylwia, która podstępnie, ambicjonalnie motywuje Kubę, że przecież nie może być gorszy od siostry, która już zdradziła swoje pragnienia. Negocjacje skutkują - Kuba rysuje telefon komórkowy (jak mówi "nie najdroższy, ale i nie najtańszy"), piłkę nożną (taką srebrną, nową, która miała swoją premierę na mistrzostwach Europy; jak się później dowiadujemy to "roteiro") i buty-korki do gry w piłkę nożną... Odetchnęłyśmy z ulgą - jak widać dobrze wiedział, na czym mu tak bardzo zależy, tylko strasznie wstydził się to wyjawić!

Mariusz rozmawia z trzecim marzycielem - Piotrem. Wielki fan piłki nożnej i Groclinu z Grodziska Wielkopolskiego (ubrany zresztą w klubową koszulkę) stara się precyzyjnie, najlepiej jak potrafi narysować swoje największe marzenie. To co rysuje to Barcelona, stadion Camp Nou i Ronaldinho (dla niewtajemniczonych - bardzo sławny piłkarz FC Barcelona). To dopiero marzenie - jak widać mamy do czynienia z prawdziwym znawcą tematu!

Po kilku godzinach wyjeżdżamy z Nowego Tomyśla i teraz to my mamy wypieki na twarzach. Trzy marzenia: Medjugorie, komórka i wyprawa do Barcelony! Będzie o czym rozmawiać i co rozpracowywać przez najbliższe kilka spotkań fundacyjnych. Trzeba przecież uruchomić cały łańcuszek znajomych, ludzi dobrej woli, wykorzystać ich szczere chęci, bezinteresowne zaangażowanie. I opracować cały potrójny plan działania.

Refleksja.Zanik mięśni jest najbardziej zaawansowany w przypadku Piotra. Jakub i Kinga wyglądają na zdrowe dzieciaki i jeśli ktoś nie wie, że też na to cierpią, nie zdaje sobie nawet sprawy, co je czeka w niedalekiej przyszłości. Oni jednak wiedzą - przecież codziennie patrzą na starszego brata zmagającego się z chorobą. I żyją w świadomości, że niedługo przestaną chodzić do szkoły, grać w piłkę, bawić się wózkiem dla lalek. Przytłaczająca i przerażająca świadomość, nieprawdaż?

inne

2005-04-18

Kategoria marzenia - chcę spotkać. Dodatkowo - chcę zobaczyć. Jedno i drugie pragnienie łączy osoba znanego piłkarza, Brazylijczyka z pochodzenia i gwiazdora jednego z najlepszych klubów piłki nożnej FC Barcelona - Ronaldinho. Mamy dwóch marzycieli, którzy niezależnie od siebie, zresztą mieszkając w dwóch różnych miastach Polski, zapragnęli tego samego. Co jeszcze ich łączy oprócz faktu, że są wielkimi fanami piłki nożnej? Oboje mają po 14 lat, poruszają się na wózkach inwalidzkich, cierpią na dystrofię mięśniową, choć każdy z nich innego rodzaju. Nasi marzyciele to Piotr z Nowego Tomyśla i Tomek z Gdańska.

Realizację marzenia zaplanowaliśmy na 15-18 kwietnia 2005. Cofnijmy się zatem do piątku 15 kwietnia.

Jest 3.30 rano. Spod Starego Zoo Czarny (Piotr) i ja - Wiesia wraz z kierowcą, panem Janem, wyruszamy nowiutkim Fordem do Nowego Tomyśla. Piotr i cała jego 5-osobowa rodzina (brat Jakub, siostra Kinga, mama Irena i tata Janusz) już czekali przygotowani. Cała piątka spakowana do jednej torby. W drugiej - prezenty dla Ronaldinho. Wszyscy liczą, że Barcelona ugości nas przepiękną pogodą. No, zobaczymy.

Po ok. 3 godzinach dojeżdżamy na lotnisko Shoenefeld w Berlinie. 10 minut po nas przybywa ekipa z Trójmiasta: Tomek, jego 5-letni brat Pawełek, mama Agata i tata Jarek oraz wolontariuszka Karina. Całą rodzinę widziałam wcześniej na zdjęciach w Internecie, ale to nie to samo, co zobaczyć na własne oczy.

Dzięki Karinie procedura paszportowo-bagażowa poszła bardzo sprawnie - z całej naszej 12-osobowej grupy tylko ona wcześniej leciała samolotem, i to nieraz. Chłopcy do samolotu zostali wniesieni. Przesadzono ich z wózków naspecjalny, wąski fotel, a następnie dwóch pracowników lotniska wniosło ich na pokład samolotu. Byli naprawdę przerażeni - przecież zawsze rodzice pomagali im w transporcie - tu musieli zaufać obcym ludziom!

Lot trwał niecałe 3 godziny. Był prawdziwą przyjemnością - zafascynowani, co niektórzy lekko przerażeni - patrzyliśmy na znikające pod nami domy, ulice, samochody, prawie dotykaliśmy chmur, które coraz wyżej wyglądały jak śnieżna pustynia - wokół było biało, gdzie niegdzie pod nami przebijały Alpy, po jakimś czasie zarysował się brzeg wybrzeża.

Tym razem z samolotu wychodziło się specjalnym rękawem, więc chłopcy musieli tylko poczekać, aż do samolotu podjadą ich wózki. Ku naszemu zdziwieniu Barcelona powitała nas deszczem, jakby słońce na przekór wolało zostać w Berlinie.

Ledwo zdążyliśmy ochłonąć po tym pierwszym locie, gdy okazało się, ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, że w holu lotniska ktoś na nas czeka. Był to pracownik polskiego konsulatu w Barcelonie - Hiszpan, który niestety nie mówił po angielsku. To pani konsul wysłała po nas samochód, aby przetransportować dzieci do naszego hotelu w miejscowości Calella.

Znaleźliśmy się w przepięknej miejscowości na Costa Brava. Nasz hotel znajdował się jakieś 50 m od plaży - każdy pokój miał piękny widok na spokojne morze. Niebo nie wyglądało jednak obiecująco - tego dnia z dwa razy spadł dość intensywny deszcz, z daleko nawet zagrzmiało, ale za to powietrze zrobiło się czystsze. Tuż przed kolacją nasza trójka wolontariuszy udała się na mały rekonesans po okolicy. Zadzwoniliśmy także do pani Arantzy Danes z Departamentu Public Relations klubu FC Barcelona, aby umówić się z nią na kolejne dni - ustaliliśmy kiedy i skąd odbierzemy bilety na mecz oraz wyznaczyliśmy godzinę spotkania przed niedzielnym meczem. Tak więc pierwsze zadanie zostało wykonane. Trochę zmęczeni, ale przede wszystkim głodni, zeszliśmy na kolację. Po kolacji opracowaliśmy plan na następny dzień.

Rano, odsłaniając okno balkonowe, przeżyłam mały szok. Słońce świeciło tak mocno, że trzeba było mrużyć oczy i pomału przyzwyczajać się do mocnego światła. Pierwsza optymistyczna wiadomość dnia - pojawiła się szansa na piękną pogodę!

Podmiejską kolejką prowadzącą cały czas wzdłuż wybrzeża dotarliśmy na Plac Catalunia w Barcelonie. Spacerkiem doszliśmy do Sagrada Familia, katedry, która wszystkich nas zaskoczyła. Wiedzieliśmy, że jest ona od ponad 100 lat w budowie, ale nikt nie spodziewał się, że tak w zasadzie jej nie ma wewnątrz! Na podstawie stopnia zaawansowania prac nie pokusiłabym się o prognozę, kiedy budowla zostanie ostatecznie ukończona. A może to taka wielopokoleniowa spuścizna genialnego architekta Gaudiego?

Następny etap naszej wędrówki po Barcelonie to stadion Camp Nou. Aby się tam dostać musieliśmy skorzystać z metra - wrażenia, jakie nam zafundowano - na długo pozostaną w pamięci. Była to niezwykła szkoła zmagania się z ograniczeniami architektonicznymi osób poruszających się na wózku. Pierwszą przeszkodą okazał się brak windy - niby nic, skoro są ruchome schody, ale totalnym zaskoczeniem było dla nas, gdy przy wyjściu na stacji nie było ani windy, ani ruchomych schodów. Pomoc okazali przypadkowi podróżni, którzy ofiarnie dźwigali oba wózki. Jak widać osoba niepełnosprawna nie byłaby w stanie samodzielnie skorzystać z metra.

Dotarliśmy na stadion. Niewiele stadionów w życiu zwiedzałam, na pewno żadnego tej klasy co Camp Nou. Panowie, czapki z głów, respect! Wystarczy wyobrazić sobie pełne trybuny - co mamy nadzieję przeżyć na własnej skórze w niedzielę - aż ciarki przechodzą z emocji! Na dobre 2 godziny oddaliśmy się ekstazie zakupów w klubowym, a więc oryginalnym sklepie z pamiątkami FC Barcy. Zadziwiające, co można sprzedawać zgłodniałym fanom - od długopisów, pocztówek, różnej wielkości piłek, przez bieliznę, śliniaki dla niemowląt, ręczniki itp. I wszystko z logo FC Barcy. Kiedy chłopcy na dobre szaleli między sklepowymi półkami, razem z Kariną poszłyśmy do biura klubu, aby odebrać bilety na mecz. No i te najważniejsze - dla Tomka i Piotrka.

Wieczorem po kolacji, czekała na nich jeszcze jedna atrakcja. Zostały im wręczone specjalnie przygotowane przez klub, imienne zaproszenia na mecz. Zapewne tej nocy trudno było im zasnąć z nadmiaru wrażeń, a i sama myśl o tym, co ich czeka następnego dnia odpędzała sen...

Niedziela, godzina 19. Przeurocza pani Arantza z Departamentu Public Relations klubu FC Barcelona, zabrała chłopców i wolontariuszy na trybuny stadionu. Chłopcy nie mieli byle jakich miejsc - potraktowani zostali jak VIPy, czyli bardzo ważne osoby! Ja z rodzicami zasiadłam wysoko na trybunach - czułam się częścią kilkunastotysięcznej publiczności. O godzinie 21 po odśpiewaniu przez kibiców hymnu FC Barcy rozpoczął się mecz FC Barca - Getafe. Niesamowita wrzawa i okrzyki radości wybuchły na trybunach, gdy pierwszą bramkę z rzutu wolnego strzelił nie kto inny jak... Ronaldinho, a chwilę później zaliczył asystę! Mecz zakończył się wynikiem 2:0 dla Barcy. Krótko po meczu pani Arantza zabrała chłopców na spotkanie z Ronaldinho. Piłkarz z wielką serdecznością przywitał się z chłopcami, sfotografował z nimi, złożył nawet podpisy na ich klubowych koszulkach. W zamian dostał od nich specjalnie przygotowane prezenty - Piotr podarował mu między innymi klubowy szalik Groclinu z Grodziska Wielkopolskiego, bo jest wielkim fanem tego zespołu! Jakie było zaskoczenie chłopców, gdy oprócz Ronaldinho, podeszli do nich (i zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia) inni piłkarze Barcy - wśród nich Valdés, kapitan zespołu Puyol, Gio, Xavi i Motta, a także prezydent klubu - Joan Laporta. Rzeczywistość w tym momencie przerosła chyba ich najśmielsze marzenia!

Mogliśmy na drugi dzień spokojnie wracać do kraju - nasze zadanie zostało wykonane nie w 100%, ale 200% - przecież spełniliśmy naraz dwa marzenia!

W imieniu Piotra i Tomka, ich rodzin i wolontariuszy Fundacji Mam Marzenie, składamy serdeczne podziękowania za pomoc w realizacji tak złożonego projektu. Dziękujemy m.in. firmie Auto Watin i Piecobiogaz oraz Dramers, które bezinteresownie wypożyczyły samochody na dojazd na i z lotniska w Berlinie. Dziękujemy wszystkim sponsorom, którzy wsparli nas finansowo. Serdecznie dziękujemy

I jeszcze słowo o Tomku z Gdańska. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek spotkała równie wspaniałego 14 latka! Temu chłopcu i całej jego rodzinie należą się szczególne brawa za ich zaraźliwy optymizm, pasję poznawania i niesamowitą postawę, którą można wyrazić - nie ma rzeczy niemożliwych! Czuję, że mam wobec nich wielki dług wdzięczności. Naprawdę rzadko można spotkać równie niesamowitych ludzi, więc tym bardziej te cztery wspólnie przeżyte dni, na długo pozostaną w pamięci.