Moim marzeniem jest:

Wyjazd do Watykanu

Adrian, 14 lat

Kategoria: zobaczyć

Oddział: Warszawa

Status marzenia: spełnione

Marzenie zostało spełnione dzięki pomocy

pierwsze spotkanie

2005-04-10

O Adrianie dowiedzieliśmy się od pani redaktor jednej z bydgoskich gazet. Opisała nam historię chłopaka, który ma wiele marzeń, ale nie ma możliwości ich spełnić. Dziennikarka słusznie uznała, że nasza fundacja jest najodpowiedniejszym miejscem dla Adriana i jego marzeń.

Z chłopcem i jego mamą spotkaliśmy się w niedzielę, 10 kwietnia. Mania wypełniała z mamą dokumenty, a ja i Wiktor zajęliśmy się chłopcem.

Adrian jest bardzo otwartym i komunikatywnym dzieckiem. Lubi gry komputerowe i sport. Jako lodołamacz wybraliśmy więc grę komputerową, którą staraliśmy się zainstalować na komputerach w świetlicy CZD. Adrian od mamy dowiedział się, czym zajmuje się Fundacja, więc miał już "przygotowane" marzenia, ale bardzo trudno było ustalić ich hierarchię. Po długich rozmyślaniach postanowił, że najważniejszym jest wyjazd do Watykanu i odwiedzenie grobu Jana Pawła II...Adrian

inne

2006-01-17

Warszawę ścisnął mróz. Zaspy jak okopy. Ten styczniowy kłuł nas w nosy ostrymi igiełkami mrozu. Ale za to było pięknie. W takiej aurze Adrian wyruszał na podbój wiecznego miasta. Cała rodzina Literskich została przechwycona na Dworcu Centralnym w Warszawie. Czasu było mało, wszystko co do minuty było zaplanowane. Przerzut na lotnisko trwał około 20 minut. Potrzebowaliśmy aż dwóch samochodów, bo Adrian zabrał na wyprawę całą swoją rodzinę: mamę, tatę, dwie młodsze siostry i starszego brata.

Zamiast na terminal Fryderyk Chopina poszliśmy na małą Etiudę, ale na szczęście w porę się zorientowaliśmy, że samoloty Centralwings odlatują właśnie z głównego terminala warszawskiego lotniska. W hali odlotów czekaliśmy, aż na ekranach pojawi się numer naszego lotu. Do tego czasu Adrian chłonął atmosferę wielkiej wyprawy, na której progu stał zastawiając się, jak to wszystko, co widział w przewodniku, będzie wyglądało w rzeczywistości. Zresztą tego byli ciekawi wszyscy, bo razem planowali to co chcą zobaczyć. - Trochę żałuję, że tak zimno, bo dziewczyny nie będą chodziły w taką pogodę w spódnicach. - martwił się Adrian. - Nie martw się. W Rzymie jest teraz plus 10 stopni - pocieszyła go wolontariuszka Agnieszka.

Grupa Adriana była od samego początku świetnie zorganizowana. Stanęliśmy do odprawy, potem na przejściu granicznym wolontariuszki, które nas odprowadzały, jeszcze długo nam machały i wykrzykiwały tak, że wszyscy na nas patrzyli. A kiedy startowaliśmy mała Wiktoria krzyczała, puszczając do mnie oko. - Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! - i nie myślcie, że się bała.

Na lotnisku Fiumicino w Rzymie wylądowaliśmy o godzinie 15.00. Szybko podzieliliśmy się rolami: ja wypytywałam kierowcę o drogę, a moi podopieczni pilnowali bagażu i siebie nawzajem. Dzięki temu szybko usadowiliśmy się w autobusie. Potem wskoczyliśmy do metra i następnego autobusu. Niestety, wysiedliśmy za wcześnie i musieliśmy przemaszerować ostatni przystanek. Za to czekała na nas nagroda. Mieliśmy zamieszkać w rezydencji, która stała pośrodku oliwnego gaju. To był prawdziwie biblijny obrazek.

Każdy szybko znalazł dla siebie miejsce. Jeden pokój był oczywiście dla rodziców, drugi - z drewnianymi łóżkami - dostali chłopcy, a ja zamieszkałam z dziewczynami. - Czy możemy mówić do ciebie ciociu? - pytały nieśmiało dzieciaki. Bardzo chętnie się zgodziłam na tą nieformalną adopcję?

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. Po szybkim śniadaniu wskoczyliśmy do autobusu, by jak najszybciej znaleźć się w Watykanie. Autobus, metro i w końcu autobusowa linia E-40. Było wcześnie, dlatego po tym jak przekroczyliśmy pnącą się ku niebu kolumnadę placu świętego Piotra, po chwili byliśmy już w Bazylice i w krypcie tuż przy grobie Jana Pawła II. Wszyscy w skupieniu i modlitwie przeżyliśmy tę chwilę ciesząc się, że możemy być w tym miejscu razem.

Kiedy weszliśmy do Bazyliki postanowiliśmy ją odkryć po swojemu. Oglądaliśmy ołtarz i skryte pod nimi relikwie. - Ciociu, kto to? - pytały dzieciaki. Widzieliśmy monumentalną pietę i tablicę, na której odnaleźliśmy wykute w marmurze imię Papieża Polaka. Nie ominęliśmy też rzeźby Św. Piotra. Po tych wrażeniach wyszliśmy na Plac przed Bazylikę, żeby trochę ochłonąć z emocji, bo czekały nas kolejne uniesienia.

Wplątaliśmy się w wielojęzyczny tłum. Czekaliśmy z niecierpliwością, by zobaczyć "nowego" Papieża. Benedykt XVI ukazał się tradycyjne w oknie na Anioł Pański, by pozdrowić pielgrzymów w kilku językach. Ku naszej radości usłyszeliśmy też kilka słów po polsku. Po spotkaniu i modlitwie, zajrzeliśmy jeszcze do szopki na placu Św. Piotra. A potem ruszyliśmy na podbój ukrytych pamiątek przeszłości.

Zobaczyliśmy kościół Michała Archanioła, a potem popatrzyliśmy z mostu na odmęty Tybru. Trochę zgłodnieliśmy, dlatego zjedliśmy kanapki niedaleko mauzoleum Hadriana. Nim się spostrzegliśmy, zaczęło się robić ciemno, choć o tej porze roku we Włoszech zmrok nie zapada tak szybko jak w Polsce.

W domu jeszcze trochę pogadaliśmy o tym, co udało nam się zobaczyć. I po chwili odpoczynku w Adriana znowu wstąpiła energia. Tylko dzięki mamie cała gromadka w końcu poszła grzecznie spać.

Pobudkę zaplanowałam na 6.00, ale moja grupka wcale się nie ociągała stawaniem. Spodobało mi się bycie ciocią. Wyszliśmy przed dom na zbiórkę. - Ale duże szyszki! - dziwił się Adrian oglądając z zaciekawieniem cedrowe owoce. Tego dnia też planowaliśmy podróż w przeszłość.

Koloseum oczarowało Adriana. - I tu się bili, przecież tam jest jakiś labirynt - mówił zdziwiony. Okazało się, że na arenie odkryto jakiś czas temu ślady starej budowli. Wszystko wokół było bardzo stare i co najważniejsze, wszystkiego można było dotknąć. Zachwyciło nas Forum Romanum - serce starożytnego miasta, gdzie działo się wszystko co najważniejsze. Zamiast czytania gazety i oglądania wiadomości w TV wpadało się na główny plac i było się już świetnie poinformowanym o tym, co ostatnio wydarzyło się w polityce i życiu towarzyskim.

Potem przenieśliśmy się bliżej naszych czasów za sprawą Ołtarza Ojczyzny, u którego stóp ustawiono pomnik Wiktora Emanuela na koniu. Wdrapaliśmy się też na Schody Hiszpańskie, ale nie na samą górę i wrzuciliśmy kilka eurocentów do Fontanny di Trevi. Wpadliśmy do tradycyjnej włoskiej kawiarenki, by spróbować prawdziwego espresso, a nieletni zadowolili się sokiem. Jedliśmy kasztany prażone przez ulicznego sprzedawcę. Nie zapomnieliśmy też o tym, by skosztować oryginalnej włoskiej pizzy.

Wieczorem zrobiliśmy zakupy. W naszym koszyku wylądowała tradycyjna babka drożdżowa panettone z bakaliami, którą podobno po raz pierwszy upiekł kuchcik Toni na dworze słynnego księcia Lodovico il Moro i prosciuto - wieprzowa surowa szynka.

Ostatni dzień pobytu postanowiliśmy znowu rozpocząć przy grobie Jana Pawła II - już tak na pożegnanie i ponowne wypowiedzenie swoich intencji. Potem powędrowaliśmy do kościoła Santa Majore. Znaleźliśmy też czas na to, by zwyczajnie powłóczyć się po uliczkach Rzymu i dotknąć codzienności: patrzeć jak ludzie spieszą się do pracy i szkoły, piją kawę z filiżanek małych jak naparstki, jedzą pizzę, szukają miejsca, by zaparkować skuter lub samochód nie martwiąc się wcale kolejną stłuczką. Potem był powrót do domu i jazda na lotnisko Fiumicino.

Lot minął szybko. Około północy byliśmy na lotnisku w Warszawie. Przywitał nas wolontariusz Darek i wolontariuszka Agnieszka, która powiedziała, że musimy zaczekać jeszcze na samochód w holu hotelu. Ale kiedy weszliśmy do środka zabrała Adriana do recepcji. - Czeka na Pana rezerwacja - oznajmił bardzo miły recepcjonista Hotelu Courtyard zdziwionemu Adrianowi. No i zmęczenie znowu ustąpiło ciekawości. - Tu wszystko jest na kartę! - zauważył Adrian. - Tylko bez rozrabiania! - ostrzegała mama.
W Warszawie ścisnął mróz, a mnie ścisnęło coś za serce, że muszę już zostawić moją przyszywaną rodzinę. Adrian spełnił swoje marzenie. Dzięki niemu spotkało się wielu ludzi, którzy zostawili bez słowa swoje sprawy, by wszystko się tak cudownie mogło ułożyć.